Witajcie!
Jedni jeżdżą do Hiszpanii, inni zwiedzają piękne zamki południowej Francji, niektórzy wybierają chłodniejsze rejony Północnej Europy, jeszcze inni - Mazury, góry, morze czy włóczęgi po Bieszczadach. A ja? No tak - dziwaczka - wracam po raz kolejny, żeby głodować, ćwiczyć i słuchać wykładów o zdrowym żywieniu. Cóż, każdy ma swoje...hobby ;) A tak poważnie, to w tym roku już było mi ciężko tu przyjechać zamiast wybrać się z Kochanym Mężczyzną na włóczęgę po...hmm, Toskanii np :)
Jednak względy zdrowotne przeważyły. Bo wierzcie lub nie, mnie ta dieta naprawdę leczy z alergii i innych takich średnio sympatycznych, a już na pewno uciążliwych, dolegliwości.
Zatem jestem, ale zanim o samym Gołubiu, muszę napisać trzy słowa o stanie polskich dróg i naszej podróży DO.
Niestety tak się stało, że nie mogłyśmy pojechać w piątek do Konina, przenocować i w sobotę pokonać pozostałej drogi, ponieważ koleżanki, z którymi tu przyjechałam nie dostały urlopu. Zatem czekała nas przeprawa - 700 km na raz w ponadtrzydziestopięciostopniowym upale! Postanowiłyśmy wyjechać o 6.30 rano, żeby spokojnie zdążyć na kolację w Gołubiu, która rozpoczynała się o 17.30 (oczywiście z przerwami na kawę i obiad po drodze - ostatnie chwile żywieniowej wolności ;)) ). Jak postanowiłyśmy, tak zrobiłyśmy. Do Łodzi jechałyśmy 2.5 h (no dobrze, przyznaję, jechałam dość dynamicznie ;), ale bezpiecznie!). Ten wynik zachęcił nas do snucia nierealnych, jak się potem okazało, planów dotarcia jeszcze na obiad (na 14). Za Łodzią było jeszcze ok, więc korzystałyśmy. Straszono nas przede wszystkim Włocławkiem, że niby takie przewężenia itd. Dotarłyśmy do tej rzekomej przeszkody i...przejechałyśmy bez zatrzymania prawie. Zachęcone jeszcze bardziej, dodałyśmy gazu i... jeszcze szybciej zahamowałyśmy. Korek. Pierwszy z... ech, ale o tym później. Stoimy. Nic się nie dzieje. Temperatura na termometrze samochodowym - 36 stopni. Zero wiatru. Po 30 min ruszyłyśmy - okazało się, że był ruch wahadłowy z okazji remontów. Jedziemy, uwolnione z więzów upału (a! bo mój samochód, choć cudowny, NIE MA KLIMATYZACJI!). Jedziemy, jedziemy.... 3 km.... STOP! Kolejne 30 min stania. Temp. 38 stopni... Ledwo żyjemy... I tak jeszcze 3 razy.... Ruch wahadłowy! Żeby szlag trafił cały ruch wahadłowy świata!! i to jeszcze w takich tropikalnych upałach - no, żeby one były tropikalne, to chociaż wilgotno by było... W najcieplejszym momencie mój termometr wskazał 41 stopni C i niewiele brakowało, żebym się załamała zupełnie. Na szczęście miałam poczucie misji, że muszę dowieźć te dwie delikwentki (i siebie) na wieczór do Gołubia, więc jakoś dałyśmy radę.
Kiedy już przebiłyśmy się przez niehumanitarne formy prowadzenia robót udoskonalających nawierzchnię, czekała na nas niespodzianka z serii "stop-na-nie-wiadomo-ile" w Toruniu. Czy kiedykolwiek przejeżdżaliście przez Toruń drogą na Gdańsk? Jeśli nie, nie wiecie, co tracicie! Wąziusieńka droga jednopasmowa przez Stare Miasto - cuuudny pomysł! Krajowa 1 !!! Ech... ale trzeba przyznać, że widok na Toruń przepiękny :)
No więc w mieście piernikowym straciłyśmy kolejne 1.5 h chyba... A gps, który nawiasem mówiąc, zwariował z gorąca i pokazywał bzdury, zanim tak się stało, uparcie twierdził, że przed nami jeszcze 280 hm :/
Daleko nam było do poczucia szczęśliwości... Niemniej jednak, jak opuściłyśmy Toruń, jakoś się jechało, z mniejszymi lub większymi przewężeniami i zatrzymaniami. Temp. nadal 36-37-38 st. MASAKRA. Mijałyśmy (nie łączcie tego określenia z prędkością, wiatrem we włosach, itd... nic z tych rzeczy) kolejne miasta i miasteczka, żeby wreszcie...trafić na objazdy do Kościerzyny!! Jeszcze to... (z Kościerzyny do Gołubia jedzie się 15 min, ale trzeba się do tej Kościerzyny dostać). Akurat wtedy średnio zależało nam na zwiedzaniu Wdzydz Kiszewskich i innych "oboczności" Szwajcarii Kaszubskiej...
Dojechałyśmy na 18... 11 i pół godziny podróży w 37.stopniowym upale... Dobry początek, nie ma co.
Ale.. na pocieszenie (chyba własne głównie) dodam, że mam tak świetną miejscówkę w tym roku, że wynagradza nieco trudy podróży:) Mieszkam (fuksem, bo coś się zwolniło) na terenie ośrodka w takim bliźniaku. Mam ogromny płaski tv, z którego nie korzystam, ale jest ;), własną łazienkę, taras (!) z widokiem na jezioro, meble, które udają dębowe (całkiem zmyślne) i 30 sekund na stołówkę :D Super, naprawdę!
Natomiast popsuła się tutaj pogoda - przypuszczam, że wielu z Was by to ucieszyło, ale mnie nie cieszy... Jest zimno i pada. Tzn. teraz już nie pada, ale jest zimno - pewnie z 21 stopni... Liczę na to, że synoptycy mieli rację i ciepełko powróci we wtorek:)
Zdjęcia dołączę, jak się zrobi ładnie, bo teraz to nic nie wygląda ładnie.
Zjadłyśmy już warzywną kolację i dziś śniadanie. Co było na śniadanie? Póki pamiętam:
- zielony sok z pszenicy, jabłka i czegoś tak jeszcze - pyszny!!
- zakwas z buraków - czyli standard
- surówka z rzodkiewki i sałaty - cholernie ostra
- surówka z kapusty pekińskiej z białą - no, dla nielubiącyh kapusty, do których się zaliczam, nie jest to wymarzone menu
- gotowana kalarepa ze szpinakiem (ale szpinak był niedobry, bo...na słodko!)
- nektarynka
Odezwę się wkrótce :)
Over.
zmieniłam chwilowo tło, bo wiem, że kiepsko się czytało na poprzednim :)
OdpowiedzUsuńMiłego wyjazdu Aguś :)
OdpowiedzUsuńPrzyjemnie się czyta, jak w zeszłym roku :)
A trasa przez Toruń na Gdańsk jest bardzo miła. Jak znam życie to utkwiłyście w korku przed mostem? :) Trzeba było zadzwonić, tam jest skrót, którym omija się cały korek i wjeżdża bezpośrednio na most :D
Michał
tak tak, przed mostem... i w sumie za mostem też... ale widom z mostu na Starówkę - bezcenny! następnym razem na pewno zadzwonię :)
OdpowiedzUsuń