Ale od początku - chronologia musi być, choć jak twierdzi Franek Starowieyski (jak sam o sobie mówi), dla kobiet nie istnieje coś takiego, jak chronologia. Nawiasem mówiąc "Przewodnik po kobietach wg Franciszka Starowieyskiego" jest rewelacyjny. Gorąco polecam!
Zatem, dzień 7 rozpoczął się beznadziejnie szarą i zimno-deszczową pogodą... Zaczęło się już wczoraj po południu, bo przez cały dzień była zdecydowanie zbyt-ładna-pogoda, a że równowaga w przyrodzie musi być, rozpętała się taka ulewa (kurczę, czy ulewa może się rozpętać, czy to związek frazeologiczny zarezerwowany dla burzy?), że aż strach. Na szczęście siedziałyśmy sobie wtedy pod dachem, słuchając koncertu.
Skoro już wspomniałam o koncercie, trochę o nim opowiem (ale krótko). Kwartet to był, jak wspomniałam ostatnio, ale bynajmniej nie skrzypcowy. Skład był następujący: skrzypce, klarnet, akordeon i wiolonczela. Dość eklektycznie, ale grali (choć równie eklektycznie, jeśli chodzi o program, ale to przecież była chałtura, więc nic dziwnego) naprawdę nieźle. Nie było "Arii na strunie G", za to grali sporo jazzowych kawałków. No, oczywiście Coltrane czy Davis to to nie byli, bo i instrumentarium raczej nie do końca jazzowe, ale dobrze się tego słuchało. Taki swinging jazz. Na koniec zagrali jeszcze "Tjomnaja noć" (he he, zapis taki, żeby każdy się zorientował, choć jak się nie zna, to i tak pewnie kiepsko z orientacją w tej materii) - hit rosyjskiego romansu z czasów przed Gorbaczowem, jak przypuszczam :) Tak, że koncert można zaliczyć do udanych.
A teraz do dnia dzisiejszego powrót.
Wymarsz dla mnie był o 7:50 z ośrodka i znów - zmowa milczenia przez las i... do brzóz. Tyle że trochę ciężko się skupić na własnym wnętrzu, kiedy tkwisz przytulony do jakiejś nieszczęsnej białokorej rośliny wysokopiennej, a na głowę co chwilę kapie ci deszcz (przy czym "kapie" to eufemizm). Tym bardziej musieliśmy wyglądać komiczno-żałośliwie :) Potem rozgrzewka przed fitnessem, czyli ta poranna porcja gimnastyki i sio na śniadanie.
Dla mnie śniadnie to wiadomo co - herbata z odrobiną miodu ewentualnie. Elki jadłospis podam na końcu.
Po śniadaniu (przypominam, że pogoda nadal do kitu - zimno, deszcz, wiatr - ba! a my nadal twardo w naszej zewnętrznej jadalni... brrr) - fitnessowo. Tym razem z piłkami. Niektóre czynności z tymi piłkami są dla mnie NN (niezaprzeczalnie nieosiągalne) - trochę śmiechu z Młodą miałyśmy nad własną pokracznością. Ale przynajmniej skaczemy DO RYTMU :d
Potem - do domu, dokończyłam "Przewodnik po kobietach" i na obiad - ten czas płynie jakoś nadmiernie szybko. Obiad był dobry - zakwas i... pomidorówka (dla mnie the best soup ever - nie w Gołubiu, tylko generalnie). Do domku, szybkie pranie i odcinek "Rancza" (do czego to doszło! ale dobrze robi na depresję takie odmóżdżenie, bądź co bądź, miłe) i na, hmm, zawsze mam problem z nomenklaturą przy tym posiłku popołudniowym - powiedzmy: popołudniową herbatkę i zaraz po niej - wyruszyłyśmy (nawet sporą gromadą) do Sikorzyna.
Przeszłyśmy ten 3-kilometrowy dystansik z prawdziwą przyjemnością, bo... uwaga, uwaga.... w końcu słońce uraczyło nas swoją zbawienną obecnością!
Dwór Sikorzyński nic się nie zmienił. No, może wyładniał jeszcze (jeśli to możliwe)! A nie! Otworzyli część dla gości i można spędzić noc w prawdziwym dworku szlacheckim. MUSZĘ się kiedyś wybrać... To musi być cudowne, obudzić się i zejść na dół, jak prawdziwa szlachcianka.. Ech! 120 zł za noc, więc nie tak tragicznie (oczywiście nie chcę więcej, niż jedną noc). No, ale to marzenia, więc odkładamy na później.
Panie, które oprowadzają po dworku w końcu dorobiły się XIX-wiecznych sukien i teraz tak się ślicznie wtapiają w "krajobraz", że aż miło patrzeć.
Pianino nadal jest i nadal stroi, więc zaraz zasiadłam do niego i zaprezentowałam zabytkowym piecom swoje nędzne umiejętności. Jak ja to uwielbiam (granie w tym pięknym miejscu rzecz jasna, a nie prezentowanie piecom nędznych umiejętności pianistycznych)!! Na wszelki wypadek zostawiałam nuty, żeby mieć pretekst do powrotu :)
Potem wypiłyśmy herbatę (białą z mandarynką) w altanie obrośniętej dzikim winem, różami i fuksją, z białych, porcelanowych filiżanek Villa Italia (no, Ćmielów to to może nie jest, ale i tak było pięknie). Siedziałyśmy (no ja trochę siedziałam, a trochę grałam i nawet miałam widownię, he he) aż do 17 prawie (bo o 17 zamykają). Postaram się jeszcze dodać kilka zdjęć, ale nie obadałam jeszcze, jak się tym moim aparatem robi zdjęcia w pomieszczeniu i strasznie ciemne wyszły. Następnym razem zrobię lepsze i więcej.
Z Sikorzyna przyszłyśmy dokładnie na kolację o 17:30. Moja kolacyjka: dwa pyszne soki owocowe (jeden z jabłek, czegoś tam i mięty, a drugi z jakichś ciemnych owoców i na pewno z kiwi). o 18:45 miał być (i pewnie jest) jakiś koncert, ale zlekceważyłyśmy do z Elką i właśnie siedzimy na naszym balkonie, ja z komputerem, Młoda z książką i odpoczywamy.
Poniżej jadłospis z warzywoowoców z dziś:
ŚNIADANIE:
- sok z marchwi i zakwas
- śliwka
- surówka: kapusta czerwona z pomarańczą
- surówka: kalafior, czosnek, ogórek kiszony
- gotowany burak
- jabłko
- surówka: kalarepa, papryka, jabłko
- surówka: ogórek kiszony, cebula
- gotowany kalafior i brokuł
- zupa porowo-cebulowa
- sok owocowy
- surówka: pomidor, cebula, sałata, rzepa
- surówka: owoce (pomarańcza, winogrono, śliwka, kiwi, jabłko)
- cukinia
- leczo warzywne
A poniżej zdjęcia mojego ukochanego zakątka:
Do jutra!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz