Dzień zaczął się jak zwykle - 8:00 rano w lesie. Rozgrzewka ok, ale też jak zwykle. Potem śniadanie. I tutaj jednak jest pewna zmiana, bo ja dziś na śniadanie, tak jak pisałam wczoraj, dostałam... 2 i pół szklanki soli glauberskiej z miodem i sokiem z cytryny do wypicia. Ohyda, jak mało co! Generalnie miałam złe wyobrażenie o tej soli, bo myślałam, że jest... słona. Nie uważacie, że dość logiczne i uzasadnione było moje założenie? Otóż nie. Sól glauberska jest... gorzka! okropnie, paskudnie gorzka - jak piołun. Coś po prostu obrzydliwego. No, ale wypiłam - cóż było robić... Zadziałało, jak miało zadziałać, przez co nie poszłam na fitness. Szkoda, ale nie dałabym rady.
Tak, że dziś od rana jestem już na tych płynach. Stąd też może trochę tytuł dzisiejszego wpisu. Teoria jest taka, że na diecie owocowo-warzywnej i pokrewnych (czyli na poście też) mózg sobie wytwarza mega dużo endorfin i jest cholernie szczęśliwy. Mój jest wobec tego chyba jakiś felerny, mocno defektywny i bardzo niedoendorfizowany! O ile początek dnia był taki sobie, środek naprawdę fajny, to końcówka jest taka, że mam ochotę komuś przywalić! Na szczęście zostawiłam Młodą w ośrodku (o 19.30 jest występ jakiejś lokalnej folkowej kapeli i potańcówka, którą mam w tym momencie w głębokim poważaniu), więc mogę się tu po cichu frustrować i wkurzać, nie robiąc nikomu krzywdy. Wam też nie robię pisząc o tym (mam nadzieję). Uznajcie to za moją małą psychoterapię i zrozumcie. Proszę.
No, w każdym razie nie będę tu kląć ani zachowywać się cokolwiek nieparlamentarnie, tak, że bez obaw.
Wracając jednak do początku dnia...
Po tym nieszczęsnym śniadaniu (co było na owocowo-warzywnej napiszę, jak tylko Ela doniesie mi takie informacje, bo my siedzimy zupełnie gdzieś indziej, niż ci warzywni i nawet nie mam możliwości zaobserwowania. Zresztą nie wiem, czy chcę obserwować.), poszłam do domu, bo zapowiadano, co zapowiadano, czyli wewnętrzną apokalipsę niemalże.
O 12.00 już mieliśmy obiad, więc za dużo czasu nie dzieliło tych dwóch posiłków. W każdym razie przez tę sól i jej działanie - było mi psychicznie źle, fizycznie okropnie zimno i wypiłam chyba z litr wody (co tutaj wcale nie jest takie częste).
Na obiad dostaliśmy zakwas z buraków na ciepło i zmiksowaną zupę jarzynową, co było naprawdę bardzo smaczne! Tak, że miło. Poza tym, jak już wspomniałam - siedzimy w innym miejscu, niż reszta, a to inne miejsce to altana na zewnątrz, co przy doskonale słonecznej pogodzie, jaka nas dziś nawiedziła, zaskoczywszy do pół śmierci, sprawia, że konsumpcja w takich okolicznościach przyrody może się wiązać jedynie z przyjemnością (więc może trochę tych endorfin mnie zaszczyciło swoją krótkotrwałą bytnością).
Po tym moim obiedzie poszłyśmy się poopalać. Oczywiście nie posmarowałam się jeszcze wtedy żadnym kremem i teraz mam za swoje - nie dość, że wyglądam jak prosię - różowa, jakbym starała się o posadę "twarz pudelka.pl" (ba! spokojnie mogę konkurować z tipsami Dody), to jeszcze pewnie mnie to zacznie boleć, no i teraz jest mi zimno i mam dreszcze - głupie dziecko!
o 14.00 ja miałam herbatę, a Ela obiad. O 15.00 wynajęłyśmy sobie rowerek wodny i godzinę popływałyśmy, także to w sumie było miłe, tyle że dość męczące mimo wszystko. Myślałam, co prawda, żeby pójść jeszcze dziś wokół jeziora, ale chyba spasuję. W ogóle mam klimat pt."pasuję"...
Jak wróciłyśmy z tego wodnego transportu, rozpoczął się wykład o toksynach i nietolerancjach pokarmowych - skądinąd bardzo ciekawy, ale potencjalnie hipochondrykogenny! Kurczę, jak sobie człowiek posłucha o objawach i schorzeniach, nie ma opcji, żeby u siebie czegoś nie znalazł. Także trzeba się mieć mocno na baczności i racjonalizować wszystko na siłę.
Po wykładzie praktycznie zaraz była kolacja - w moim przypadku dwa soki owocowe. Bardzo dobre, więc powinno mnie to wprowadzić w dobry nastrój, ale jednak jakoś nie wprowadziło.
Przytachałam jeszcze durny komputer do ośrodka, żeby sobie przez wifi, które myślałam, że mam, bo zawsze tak było!!, podłączyć, a tu... kicha! nie mam żadnego "detektora" sieci bezprzewodowej. No i już się tutaj trochę zezłościłam, bo iPlus działa, jakby chciał a nie mógł, przy czym to nie wina iPlusa, tylko po prostu zasięgu. Komórka ma go ledwo co, a co dopiero taki mały modemik... Tak, że jakoś mi to nie w smak wszystko. Zdjęć też Wam pewnie nie wrzucę, bo transfer jest tak makabryczny, że wczoraj te cztery małe fotki wgrywałam... uwaga, uwaga... 30 min!!! (siedząc w piżamie na balkonie, w całkowitych ciemnościach i temperaturze, która wspomaga nabawianie się zapalenia korzonków, bo TYLKO TUTAJ JEST JAKIKOLWIEK ZASIĘG!) - przegięcie.
no, może jedno zdjęcie wrzucę za chwilę...
tak, czy inaczej, niezależnie od nastroju - ściskam Was mocno!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz