środa, 23 czerwca 2010

Z serii (NIE)codzienność: Nabyłam...nieruchomość :)

tak!!! nabyłam - drogą kupna :)

Zawsze marzyłam o własnym domu... O domu, w którym pachnie miłością i chlebem, w którym na stole stoją kwiaty, a z głośników sączy się dyskretnie Monteverdi. O domu, który stanie się moją przystanią i ostoją. O miejscu, gdzie będą korzenie moje i mojej Rodziny przyszłej... O miejscu, w którym inni będą czuli spokój, znajdą potrzebną ciszę, ale i energię, jeśli tego właśnie będzie im brakować.

Szukałam zatem i szukałam... Długo, ale cierpliwie, bo sprawa miała, że się tak wyrażę, najwyższy priorytet, więc pośpiech nie był wskazany. Dużo mnie kosztowało, żeby nie przyśpieszać wydarzeń.

I w końcu znalazłam :)

Domek jest malutki, ale ma w sobie kawał historii ludzi, którzy tam mieszkali, czasów, które przetrwał... Zbudowano go dawno temu (naprawdę dawno! aż dziwne, że nie muszę się konsultować z jakimś konserwatorem :) ), więc miał czas na zbieranie doświadczeń. Dom jest drewniano-murowany, z zewnątrz wygląda bardzo niepozornie, ot taka chatka Baby-Jagi, która przycupnęła na chwilę w cieniu starych drzew (chatka, nie Baba-Jaga oczywiście :)). W środku króluje drewno - bele na ścianie (jednej), belkowany, gdzieniegdzie cały drewniany, sufit, stary piec w kuchni. Dookoła ogród i piękny, stary, kamienny mur z jednej strony. W ogrodzie mięta, melisa, lawenda.... Prawie, jak Prowansja :)

Wprowadzam się jesienią późną dopiero, ale tyle czekałam, to poczekam jeszcze pół roku. Zresztą i tak wiecie to wszystko :)


I, zdaje się, że... zaświeciło słońce nad moją Drogą. Jasne i ciepłe :)

Tyle na teraz.

Dawno mnie tu nie było... znowu... Trochę odwykłam.

Może się poprawię :)