środa, 26 stycznia 2011

Anons

Witajcie!

Informuję uprzejmie, że przenoszę się tutaj: http://lisieckaprzystan.blogspot.com/

Tego bloga nie likwiduję, ale nie będę uskuteczniać pisania żadnego dalszego.

Jeśli macie ochotę - zapraszam do Lisieckiej Przystani mojej :)


To pisałam ja - A.A.A.D.

wtorek, 21 września 2010

Refleksje jesienne i "fupty"...

Jestem zmęczona. Zmęczona tym, że nic się nie dzieje. Zmęczona nie-nie-robieniem. Zmęczona małymi, drażniącymi kłopotami. Zmęczona jakimś przygniatającym poczuciem nieprzydatności społecznej. Zmęczona tłumaczeniem się. Zmęczona brakiem energii. No, zmęczona po prostu. Bardzo. Moja głowa jest zmęczona. Mój wewnętrzny silnik się zatarł.


Z drugiej strony - jestem szczęśliwa, bo kocham. Jestem szczęśliwa, bo jestem kochana. Jestem szczęśliwa, bo budzę się obok ukochanego mężczyzny, który choć chrapie, jest najkochańszy na świecie. Jestem szczęśliwa, bo mam dom i w sumie niedaleką w czasie przeprowadzkę. Jestem szczęśliwa, bo lubię tańczyć. Jestem szczęśliwa, bo dostaje sygnały, że jestem dobrym pedagogiem i ktoś tęskni za lekcjami ze mną. Jestem szczęśliwa, bo moi przyjaciele, mówią "dobrze, że jesteś". Jestem szczęśliwa, bo mam świetną rodzinę, która wspiera niezależnie od humoru...


No i jak tu znaleźć równowagę ja się pytam??

Ani "full", ani "empty"... po prostu jakieś głupie "fupty"!


Taki wpis. Refleksyjny. Ot co.

wtorek, 27 lipca 2010

Pomieszanie z poplątaniem, czyli ogromniasty update leniwej kuracjuszki - Gołubie 2010, dni: 7,8,9

Kochani!

Wybaczcie lenistwo karygodne moje, ale.. tak się jakoś stało, że naprawdę nie miałam ochoty uzupełniać bloga... Nadal mam średnią, ale zdaje sobie sprawę, że niektórzy to czytają i może nawet z chęcią :)

Zacznę zatem od soboty, czyli dnia 7. (heh, powinna to być niedziela wg różnych prastarych źródeł ;) ).
Nie będę długo opisywać raczej, bo post z 3 dni zamęczyłby Was zupełnie, zatem z skrócie:

W sobotę pojechałyśmy na wycieczkę do Trójmiasta. Zorganizowaną przez Waldtour, jak Pan Bóg przykazał.
Po śniadaniu (gimnastykę w lesie zlekceważyłyśmy bezczelnie), wsiadłyśmy do busa z 8 innymi paniami - musielibyście zobaczyć te indywidua... ech, opis tu na nic ;) - i ruszyliśmy w drogę. Bus był mały, okna się nie otwierały, a pan przewodnik (skądinąd - DOSKONAŁY!) mówił z mikrofonem tak blisko przysuniętym do buzi, że tworzył przester uniemożliwiający zrozumienie tekstu (no, przynajmniej bardzo utrudniający) - to mnie trochę męczyło. W ogóle jestem już zdenerwowana trochę tym Gołubiem - zmęczona, znudzona i chcę do domu - ale to wtręt z ostatniej chwili ;)
No! Nieistotne na ten moment. W każdym razie pojechałyśmy. Najpierw miała być Gdańska Oliwa, potem Sopot, Gdynia (ale tylko z busa - nabrzeże głównie) i Gdańsk właściwy, że się tak wyrażę. W Oliwie to oczywiście kościół i organy sławne - tak, potwierdzam, brzmią fajnie, aniołki ruszają trąbami (wuwuzelami ;)), a wszystkie słoneczka możliwe się kręcą. A! są jeszcze dość upiorne postaci, dzwoniące dzwoneczkami (chciałam dodać filmik, ale chyba prościej będzie, jak Wam pokażę, bo to się ładuje nieskończoność całą...).

Wokół tego kościoła, są prześliczne ogrody, ale zaczęło padać, więc się stamtąd szybko zmyłyśmy.
Jeszcze tylko jedno zdjęcie - nie mogłam się powstrzymać :)

Aga i pływające nutki :)

Jedna z sierot (tzn. nie my oczywiście, tylko któraś przemądrzała stara baba) się oczywiście zgubiła i musieliśmy czekać. Jak ja tego nie lubię! Kurczę - jak się wie, że ma się problem z przestrzenią i zapamiętaniem drogi, to się nie oddala od grupy - nawet dzieci w podstawówce to wiedzą!!

Potem pojechaliśmy do Sopotu, jednak padało już na tyle obficie, że wizyta na molo nie miała najmniejszego sensu... Szkoda... bardzo chciałyśmy zobaczyć morze...

Potem Gdynia - też w deszczu. Ale Dar Pomorza nawet w deszczu jest piękny!

Kolejny punkt programu to już był Gdańsk. To miasto (tzn. starówka) jest po prostu przepiękne!!! Perła naprawdę! Prześlicznie odrestaurowane kamienice, smukłe, strzeliste, gotyckie. Mnóstwo średniowiecznych jeszcze elementów, a wszystko połączone subtelnie murem pruskim i czerwoną cegłą. Naprawdę - uczta dla oka :)

co tu dużo mówić - mur pruski, jak żywy ;)

Piraci w Gdańsku ;)




Autorką wszystkich zdjęć w dzisiejszym poście jest Aga Prażak :)   (ja jestem leń i nie chce mi się robić :))


Przewodnik mówił bardzo ciekawie o wszystkim, ale nie będę przytaczać, bo możecie sobie przeczytać w przewodniku ;)

Zwiedziłyśmy dwa muzea - Dom imć Uphagena (wnętrz mieszczańskich) i Muzeum Bursztynu, w którym była też wystawa o torturach, jakim w średniowieczu poddawano podejrzanych o różne przestępstwa - od oskarżenia o czary przez morderstwo aż do kradzieży kury (przyp. aut. :) ). Czad - te tortury podobały mi się najbardziej :))

Ostatnim punktem wycieczki był Kościół Mariacki. No trzeba przyznać, że robi wrażenie - przede wszystkim wielkością. Jest ogromny!! Wiedzieliście, że to największy murowany kościół na świecie??
No jest w każdym razie :) Jest też zupełnie pusty - białe ściany nadają mu jakąś taką ponadwymiarową potęgę, ale i czynią trochę mało realnym (i może też trochę mało przytulnym, choć ja nie miałam takiego wrażenia). Mieliśmy szczęście usłyszeć też organy mariackie, bo akurat trafiliśmy na ślub. Nawiasem mówiąc - w życiu nie wzięłabym ślubu w takim miejscu - PUBLICZNYM wręcz! ("in non-prostitute sense" cytując pewną amerykańską komedię romantyczną ;)) ).
Mnóstwo jest tam w każdym razie renesansowych perełek - a to ołtarz, a to tryptyk czy rzeźba... ech, super :)

Zanim zdążyliśmy wyjść z kościoła, rozpadało się tak okrutnie, że wyjść się.... nie dało. I bynajmniej nie dlatego, że nie mieliśmy parasoli czy peleryn, ale... wyjście z kościoła przecięła 2. metrowa rzeka!! RZEKA!! Rwąca w dodatku ;)) No, ale jednak musieliśmy przekroczyć ten Rubikon, bo przecież wycieczkowe kości zostały rzucone i trzeba było jakoś wrócić na kolację (cóż za prozaiczna przyczyna walki z żywiołem). Jakoś zatem poprzeskakiwaliśmy (no cóż - poza przewodnikiem byłyśmy jedynymi w miarę skocznymi istotami ;) ).

Na 18 wróciliśmy do ośrodka, dosłownie tonąc w ulewnym deszczu i błocie!

Niemniej jednak, wycieczkę uważamy za udaną :)

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Dzień 8

Dzień ósmy przywitał nas okropnym zimnem, deszczem, bólem gardła (to mnie) i takim sobie humorem z okazji braku słońca. Najgorsze jednak było zimno. Zatem: postanowiłyśmy wybrać się na zakupy odzieżowo-ciepłe. Jak postanowiłyśmy, tak zrobiłyśmy i pierwszym pośniadaniowym celem naszym, stała się Galeria Kościerska, wspomniana już we wcześniejszym poście.

Boże! Spędziłyśmy tam 3 godziny... Masakra jakaś. Ale kupiłyśmy wszystko, co było naprawdę potrzebne - buty, kurtki przeciwdeszczowe, bluzy, spodnie... No bo tak to się właśnie wybrałyśmy na wakacje - jak w tropiki ;) Zapomniałyśmy, że polskie lato, jak kobiety (podobno) - zmiennym jest.

Tak zaopatrzone, wróciłyśmy na obiad, po nim trochę poleniuchowałyśmy, bo w niedzielę nic się tu nie dzieje, a akurat padało i wieczoremm w związku z tym, że się zrobiła naprawdę ładna pogoda, poszłyśmy na spacer dookoła jeziora (choć raz!).
Kilka zdjęć na potwierdzenie ładnej pogody :)






O 20.00 był koncert absolwentów AMuz z Gdańska. Co roku jest. I co roku jest trochę inny skład. Tym razem nie było Joachima - pierwszego skrzypka - szkoda, bo on dobry jest, ale na szczęście byli: klarnecista i akordeonista, no i z nimi skrzypaczka, ale beznadziejna i to jeszcze miała źle nastrojone skrzypce (o milimetr co prawda, ale mi to przeszkadzało...). Grali bardzo dużo tanga i muzyki klezmerskiej, bo to akurat na taki skład. Dobrze, bo tej laski prawie nie było słychać, a chłopcy grali super!

Tak, że w sumie udany wieczór.

Jadłospisy później albo w innym poście (poście, he he ;) ).


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 

Dzień 9

No tak - dzień, jak co dzień poza niedzielą - gimnastyka leśna, śniadanie, fitness wewnątrz (dzięki Bogu ;) ), szaruga-ponuruga, paskuda jedna zaokienna... No i tak do obiadu. A nie! masaż jeszcze przed obiadem - fajnie :) A! czy ja już Wam pisałam, że pan masażysta - Arek Stępień jest też pisarzem i podróżnikiem? Chyba pisałam, ale wspominam o tym, bo chcę zaznaczyć, że nabyłam drogą kupna dwie książki tegoż autora i obie je dziś (tzn. wczoraj, bo dziś dzień 10) - przeczytałam za jednym zamachem! Doskonale się czyta - wszystkim chętnym mogę pożyczyć :) Już jest kolejka :)
Pierwsza, "Mnich", jest w dużej mierze o odkrywaniu siebie, sensu życia, bycia, życzeń... Piękna książka w przepięknej scenerii Himalajów. Oparta na doświadczeniach własnych autora. Rozmawiałam dziś z nim o tym - powiedział, że chciał, żeby ta książka była swoistym podsumowaniem 20 lat jego własnych poszukiwań... Naprawdę jest mądra i dobrze napisana. 
Druga z nich - "Motyle" - to książka o... umieraniu. Piękny obraz śmierci, oswajania się z nią, jako czymś nieuchronnym, koniecznym, ale nie ponurym, czarnym, złym, tylko naturalnym przejściem do innego stanu... do zjednoczenia z kosmosem, z wszechświatem. Podkreślam, że autor jest ateistą i, jak sam powiedział, najtrudniejsze było odsakralizowanie tematu, odłączenie wszelkich wartości i pojęć religijnych (np. Boga, Stwórcy). Książka to koronkowa ilustracja bycia i przemijania dzieci w hospicjum dziecięcym... Bardzo mądra, choć trudna.

Z niecierpliwością czekam na kolejną książkę tego autora.

Ale... wróćmy na ziemię.
Po obiedzie, o 16:05 (bo oczywiście się spóźniła) był wykład dr Dąbrowskiej o tym, co po diecie. W skrócie, bo już o tym pisałam pewnie rok temu i dwa lata temu (tyle że w mailingowej wersji): najlepiej stosować dietę rozdzielną (niegłupie!), jeść 5 razy dziennie owoce i warzywa surowe najlepiej - szczególnie warzywa są cenne, dodawać do wszystkiego olej lniany (to też fajne) i unikać rzeczy nietolerowanych. A! najlepiej też przerzucić się na wegetarianizm ;)) pani doktor jest wege i o mięsie nie wypowiada się ze szczególnym uwielbieniem ;)

No, to tyle, Kochani! Jesteście dzielni, jeśli dobrnęliście do końca :)

Wkrótce dzień 10 :)

Do zo, jak mawia młodzież ! ;))

piątek, 23 lipca 2010

Deszcze niespokojne i szlachecka oaza, czyli Gołubie 2010, dzień 5 i 6

Kochani,

Dziś szybki wpis podsumowujący dwa "upłynięte" dni :)

Po pierwsze - słowo wytłumaczenia: wpisu wczoraj zabrakło, ponieważ w całym ośrodku wysiadł internet. Pewnie ktoś przez przypadek wyłączył jakiś guziczek, ale konsekwencje były opłakane (chyba nawet jedną z nich był fakt, że stwierdziłam minimalne uzależnienie od internetu...- trzeba trochę powalczyć z tym, ale... tylko trochę ;) ). Inną konsekwencją jest też to, że nie do końca pamiętam, co się wczoraj działo... Niestety, dni tutaj mocno się ze sobą zlewają... Nie przepadam za monotonią, lecz staje się ona moim udziałem trochę... Jutro zamierzamy ją przełamać (już dziś nastąpiły nieśmiałe, acz jakże miłe próby), ale o tym później.
Najpierw o wczoraj...

Zatem - plan dnia identyczny, jak zawsze, więc już pisać nie będę.

Z ciekawszych elementów dnia - odbyły się zajęcia relaksacyjno-odprężające, na których... nie byłam, więc ciężko mi o nich pisać. Aga była i, szczerze mówiąc, jak usłyszałam, że po raz kolejny miałabym bawić się we "wszyscy, którzy..." ("brać trenerska" wie, o czym mówię), to się nawet ucieszyłam, że nie byłam. No :)

I jeszcze jeden element, który wydał nam się...hmmm... atrakcyjny w szarzyźnie i powtarzalności dnia codziennego tutaj, to nowy wykład (ani rok temu, ani wcześniej go nie było) pt " Odżywianie komórkowe i medycyna bioinformatyczna" (dr Galiny Markiewicz). Poszłyśmy pełne nadziei na nowe informacje. Jakież było nasze, bądź co bądź, rozczarowanie, kiedy okazało się, że... to kolejna reklama cud-specyfików ziołowych firmy takiej i takiej... Kurczę, wiecie, to trochę nie fair. Oczywiście, tutaj w Gołubiu zdarza się, że przyjeżdżają różni ludzie robić prezentacje - a to pościeli z merynosa (czy jak go tam), a to garnków (z serii "samo się robi, a ty w tym czasie możesz malować paznokcie"), tarek (notabene, naprawdę fajnych), serwetek kaszubskich w zawrotnych cenach, czy ratujących życie miodów i innych efektów pszczelej działalności. Ok, no są. I będą. Ale zawsze, powtarzam: ZAWSZE !!, jest wyraźna informacja o propogandowo-handlowym charakterze danego spotkania. A tutaj - nęcący, naukowy temat wykładu, wykładowca "zagramaniczny" (a co!) i takie chamstwo! No naprawdę - tak się nie robi. No!

A w ogóle było mega gorąco i super! Nawet się trochę opaliłam :)
Lubię, jak w wakacje jest słonecznie i ciepło :) Po prostu - od tego są wakacje :)

Ale jednak... upał dał się we znaki w mieście, do którego przed obiadem wybrałyśmy się z Anitą na zakupy. Pojechałyśmy do Kościerzyny (gps nie chciał się włączyć do ostatniej chwili... chyba nie lubi upałów...). Znalazłyśmy Kościerską Galerię Handlową, ale zanim ją znalazłyśmy, musiałyśmy się chwilę przespacerować. Rety, w mieście jest makabrycznie gorąco.... Zresztą, co ja Wam będę mówić! Jednak, jak się wyjeżdża znad jeziora, gdzie jest bryza od wody i w ogóle przewiew, świeże powietrze i naprawdę nie czuje się temperatury, różnicę przy wjeździe do miasta czuć niemal tak namacalnie, jak przy zmianie z klimatu umiarkowanego na pustynny suchy. Kościerzyna to jest piekło przy temp. powietrza w cieniu -  31 stopni. Wierzcie mi.
No nic, pojechałyśmy jednak. Jak wysiadłyśmy zażartowałam (choć nie wiem, czy ten żart nie był przypadkiem podświadomie sterowaną werbalizacją głębokiej potrzeby ducha i ciała), że zjadłabym loda i gofra. I wyobraźcie sobie, że ten paskudny, przewrotny los w tej samej niemal chwili, postanowił umieścić dokładnie przed moimi oczami okienko, nad którym triumfalnie powiewał diabelski napis "Lody i Gofry"!! aaaaaaaaaaaaaaaaa!!! to była strrrraszna tortura!
Na pocieszenie kupiłyśmy sobie jabłka we wspomnianej galerii :) Nie macie pojęcia, jak takie jabłko może pocieszyć :))

No dobrze, to tyle z czwartku :)

Jeszcze tylko jadłospis:

ŚNIADANIE:
- sok zielony albo z marchwi - nie pamiętam
- zakwas z buraków
- surówka: kapusta pekińska, rzodkiewka, szczypiorek
- surówka: cukinia, jabłko
- gotowana biała rzodkiew -> wyjątkowe świństwo!
- jabłko

OBIAD:
- czereśnie (o tak!)
- surówka: pomidory z cebulą
- surówka: brokuł, ogórek kiszony
- gotowane: brukselka (a kysz!) z kapustą kiszoną
- zupa pomidorowa (cuuudownie pyszna!!!)

KOLACJA:
- sok owocowy
- surówka: kapusta, marchew, cytryna
- surówka: papryka, cebula
- mus owocowy (coś pysznego, choć nieprawdopodobnie słodkiego, z goździkami)
- gotowana kalarepa (no to już koło pyszności nawet nie stało)

.........................................................................................................................................................

No i nastał piątek, czyli jeszcze dziś :)

Przede wszystkim należy nadmienić (he he), że w nocy...padało, co wpłynęło na RADYKALNE obniżenie temperatury, a co za tym idzie - mojego nastroju.
Mam lekką ochotę powybijać połowę ludzkości. Ja po prostu muszę mieć słońce (albo Ukochanego koło siebie - ale tutaj Damiana nie ma, więc powtarzam: MUSZĘ MIEĆ SŁOŃCE!!). A słońca niet. Kompletnie. Zero. Nul. Nada....
Pada/leje/kropi zaledwie... I tak w kółko, z przerwami na niepadanie.
Reżim taki sam. Gimnastyka w lesie w lekko dżdżystym klimacie z obserwującymi nas zza krzaków przemykającymi się harcerzami (niedaleko naszego punktu docelowo-ćwiczeniowego mają swój obóz) - no czyż nie marzycie o takim pięknym początku dnia?? K a ż d e g o dnia? ;)

Potem śniadanie, masaż (coraz mniej mnie boli i łaskocze i jestem bliska stwierdzenia, że może to być przyjemne - choć siniaki mam nadal...), fitness (ze strasznie dziś dla mnie odczuwalnym wyciskiem) i do domu. Internet się naprawił - ufff! Trochę poleżałam, trochę posurfowałam (poserfowałam? posmerfowałam? ;) ), pograłyśmy z Agą w Trivial Persuit - bardzo lubimy tę grę :)

Obiad.

I po obiedzie....S I K O R Z Y N O !!!! W końcu!! Moje najukochańsze na kuli ziemskiej miejsce :)

To jest lekarstwo na całe zło, na zły humor, na tęsknotę, na chętkę gofrowo-lodową... na wszystko :)
Miałyśmy niesamowite szczęście, bo już na schodach przywitał nas Pan Leszek, o którym pisałam już w zeszłym roku - właściciel Dworku i cudotwórca, który wykonał tytaniczną pracę, przywracając temu miejscu nie tylko duszę, ale i serce, elegancję, styl, klasę i przeogromny urok!
Przywitał nas bardzo serdecznie - uwielbiam tego człowieka - o tym też już pisałam kiedyś :) Przywitał mnie, jak córkę - bardzo bardzo miło :) Oczywiście (dla niego to było oczywiste, bo dla mnie już niekoniecznie :)) nie kazał mi płacić za wstęp - zaskoczyło mnie to niesamowicie pozytywnie :) Wiecie, czuję się tam odrobinkę wyjątkowa... Czuję, że to miejsce jest trochę takie "moje" - co ja mówię! trochę! ono jest TOTALNIE moje - taka bratnia dusza wśród miejsc...
Wyładniało jeszcze od zeszłego roku. Ma niezwykły, tajemniczy czar, który sprawia, że deszcz go nie dosięga, smutek nie kupi biletu wstępu, a rozmarzenie siada Ci na ramieniu jak motyl, kiedy tylko przekraczasz próg tego domu... Kocham to miejsce!
Pianino też czekało :) nawet na moje marne granie :)

Spędziłyśmy tam całe popołudnie przy herbacie (białej z figami i zielonej z płatkami róż). Spotkałyśmy jeszcze Jacka (kolegę z poprzedniego roku) z jego znajomym Wojtkiem - bardzo miły zbieg okoliczności :)
I...niestety musiałyśmy wrócić na kolację.

Po kolacji byłam jeszcze u takiej pani irydolog na badaniach, ale to nie jest wielki temat na omawianie go blogowo. W każdym razie - zasadniczo jestem okazem zdrowia :)

I znów napadły mnie kiepski humor (ach, ten brak słońca) i tęsknota... Idę spać...

Jutro jedziemy na wycieczkę do Trójmiasta. Relacja: wieczorem (przypuszczam).

I jeszcze tylko menu:

ŚNIADANIE:
- sok
- zakwas z buraków
- surówka: kalafior, czosnek, ogórek kiszony
- surówka: czerwona kapusta, pomarańcza
- gotowany burak
- 1/2 grejpfruta

OBIAD:
- mandarynka
- surówka: kalarepa, papryka, jabłko
- surówka: ogórek kiszony, cebula
- gotowany kalafior i brokuły
- zupa porowo-cebulowa

KOLACJA:
- sok owocowy
- surówka: pomidor, cebula, sałata
- sałatka owocowa (pycha!)
- leczo (pyszne)
- surowa cukinia

Tyle. Do jutra!

środa, 21 lipca 2010

(Nie)tolerancje i wiarygodność, czyli Gołubie 2010, dzień 4

Dzisiejszy dzień był prawdziwie letni, cudownie słoneczny i tropikalnie ciepły :)
To dobrze - dla mnie dobrze :) Z tym, że nie jestem pewna, czy to dobrze dla bloga, ponieważ...nic się właściwie nie działo poza zażywaniem nieustannych kąpieli słonecznych w momentach wolnych od tzw. zajęć obowiązkowych (ha! czy ktoś z Was jeżdżących na urlopy pomyślał kiedyś, że może Wam ktoś coś KAZAĆ zrobić? ;)) A jednak :) ). Zatem, porządek czynności był następujący (mało innowacyjny, ale ostrzegałam o tym już kiedyś zdaje się, a jeśli nie, to ostrzegam teraz, że tak będzie :) ):

8:00 rano - gimnastyka. Nie zaspałam :)
9:00 - śniadanie (menu na końcu posta)
9:30-10:10 - kąpiel słoneczna :)
10:15 - masaż

No właśnie... masaż ;) Rety, o rany Julek, motyla noga, kurza twarz....aaaaa... znów mnie bolało i łaskotało tak okrutnie, że nic nie jest w stanie przekazać tego wrażenia. Ludzie! Kiedy to przejdzie?? Bo chyba przejdzie, co? ;) Za to dowiedziałam się, że najprawdopodobniej ten fajny pan od masażu, który dużo podróżował w życiu i miał sporo ciekawych przygód, napisał...książkę o podróży w Himalaje (przypuszczam, że o tej do Nepalu, o której mi opowiadał):
http://www.taniaksiazka.pl/mnich-stepien-arkadiusz-p-153032.html
Strasznie jestem jej ciekawa i chyba ją sobie normalnie drogą kupna nabędę :)
W ogóle sporo można się dowiedzieć od masażysty. Naprawdę - akurat ten jest bardzo normalnym, komunikatywnym człowiekiem z poczuciem humoru, więc - naprawdę można :) Wiedzę "z przedmiotu" też oczywiście ma i przyznaję, że mówi bardzo dużo ciekawych rzeczy o tym, co powodują spięcia mięśni. Rzeczy, których nawet bym nie podejrzewała (o konsekwencje takich długotrwałych spięć mięśni mi chodzi). Pewnie połowę zapomnę, ale może coś jednak zostanie. Na pewno zaczynam wierzyć w to, że taki masaż dobry jest!

Ok, po masażu - fitness. Wycisk nie z tej ziemi dla mojego nadal-nie-rozćwiczonego ciała. Jednak dałyśmy radę (wszystkie 3 - bardzo dzielnie :) )! A co! kto ma dać, jak nie my?? :)

Po fitnessie poszłyśmy z Anitą (Aga była wcześniej) na testy na nietolerancje pokarmowe. I tak: ja te testy robiłam już 2 lata temu, podczas pierwszego pobytu w Gołubiu. Wyszło mi, że powinnam zupełnie wykluczyć z diety: jajo kurze, żyto, drożdże i orzecha brazylijskiego (W ŻYCIU GO NIE JADŁAM!), bardzo mocno ograniczyć: kofeinę (cóż... w tamtym czasie piłam naprawdę dużo kawy) i raczej rzadko korzystać z takich dobrodziejstw, jak: mleko krowie i jego przetwory oraz kakao. Nie był to zbyt dobry wynik... Ale był. Starałam się wykluczać. Naprawdę. Po pierwszym Gołubiu w dużej mierze mi się to udało, po drugim już nie bardzo.
W tym roku postanowiłam sprawdzić, na ile wiarygodny był poprzedni wynik i czy coś się może zmieniło.
Wyniki są następujące:
Nadal do wykluczenia pozostaje jajo kurze oraz te nieszczęsne orzechy brazylijskie (raczej nie będzie z nimi problemu), unikać należy żyta, a raczej rzadko jeść: gluten, pszenicę durum, ryż, mleko krowie, migdały i melona/arbuza.
Najlepsza wiadomość jest taka, że nie wyszedł mi ani ślad nietolerancji na DROŻDŻE!! bardzo się z tego cieszę :)
Natomiast mała nietolerancja na gluten i średnia na żyto powodują, że ląduję w grupie ludzi, którzy przynajmniej przez jakiś czas powinni stosować dietę bezglutenową. I to mi się akurat średnio uśmiecha. Cały czas jeszcze rozważam, czy się tego trzymać, czy nie... I nie wiem... Jak zdecyduję, to Wam powiem. Chciałabym spróbować, ale nie mam pojęcia, czy dam radę... Zobaczymy. Kiepska (baaardzo kiepska) informacja wynikająca z tych wyników jest taka, że nie mogę jeść....LODÓW :( cholera, a ja je tak lubię... Niestety Magnum Almond na pewno ma jajka w proszku... No zobaczymy, jak to będzie.
W każdym razie dietetyczka, która analizuje te testy była zdziwiona utrzymującą się wysoką nietolerancją na jajko kurze. Jednak, kiedy usłyszała, że ja od dziecka jestem alergikiem, zmieniła zdanie i nagle jej się wszystko zgodziło ;) No dobra, niech będzie, choć ja nigdy alergii pokarmowych nie miałam i nie mam (nietolerancja to nie alergia!), ale widocznie jestem przez to wrażliwsza na wszystkie potencjalnie alergizujace czynniki. Possible.

Testy wzbudziły ogromne (po raz kolejny!) dyskusje - nie chce mi się ich przytaczać... generalnie dotyczyły wiarygodności takiego testu - w skrócie wniosek moich znajomych z pierwszego pobytu w Gołubiu był taki, że: zrób ten drugi test i nam powiedz, co ci wyszło, bo jak coś zupełnie innego, to test jest niewiarygodny i nie pójdziemy, a jeśli podobnie, ale słabiej np., to może jednak się zdecydujemy :)
Przekazałam im moją opinię - zobaczymy, jaka będzie ich decyzja.

Po testach było słodkie lenistwo :)
Potem obiad (co oznacza, że mamy już 13:45).

Po obiedzie - szybka wyprawa do sklepu - zakupiłam kawę orkiszową (której i tak tutaj nie wolno mi pić, ale ją lubię, więc będę piła zamiast zwykłej po diecie - do śniadania z moim Kochanym Mężczyzną :) ) oraz 2 jabłka (w razie ssącego głodu ;) ). Potem... SŁODKIE LENISTWO :D:D Fajnie, nie? Opalanko, trochę komputerka, trochę książki... nie, bez książki tym razem ;)

Potem kolacja o 17:30 i po niej wykład z panią dietetyk o nietolerancjach, trawieniu, toksynach, itd. Ciekawy, choć słyszałam go już 3 raz (wiele się nie zmieniło, poza tym, że teraz najkorzystniejsze są zielone soki, a nie soki z marchwi). Wykład w sumie wzbudził trochę kontrowersji, ale to tylko znak, że ludzie słuchali, więc w sumie dobry ;)

od 20:00 grał jakiś zespół o wdzięcznej nazwie "Ziemoniki" (nie mylić z ziemniokami ;)) ) - myślałam, że to jakaś ludowa kapela, a to młodzi chłopcy, grający fajną muzykę do tańca, ale... tym razem zdezerterowałam. I teraz trochę żałuję - w tamtym roku bawiłam się świetnie :) No trudno... zła decyzja to była... Nie pierwsza i nie ostatnia.

Ale teraz element "z alei sław" :) Jest tutaj z nami na turnusie jeden z muzyków Grupy MoCarta :) tylko nie możemy się zdecydować, który to :)))
ten: http://www.grupamocarta.art.pl/pawel.html albo ten: http://www.grupamocarta.art.pl/bolek.html :)
Z żoną i z synkiem. Bardzo normalny, sympatyczny facet!
Dziś miał koszulkę z napisem, który szalenie mi się spodobał: "Jeśli taniec jest mową ciała, to moje ciało mówi: NIE" :D A to jest taki mały, krępy człowiek w sumie, więc pasowało jakoś tak...jak ulał ;)))

A teraz coś, na co wszyscy czekacie na pewno z niecierpliwością ogromną, czyli....JADŁOSPISY :D:D
(słyszę "jupi jeeeeeej!!" ? ;)) no oczywiście! któż by nie jupijejował na takie hasło ;)) )

ŚNIADANIE:
- sok marchewkowo-jabłkowy
- zakwas z buraków
- truskawki - oł jee :)
- surówka: kapusta pekińska, pomarańcza
- surówka: pomidory, papryka, ogórek kiszony, cebula
- gotowany seler

OBIAD:
- sok zielony (chyba albo już mi się pomyliło...)
- 1/2 grejpfruta
- surówka: buraczki
- surówka: ..... nie pamiętam - taka, której nie jadłam
- gołąbki z farszem warzywnym w sosie pomidorowym - super :)
- zupa brokułowa

KOLACJA:
- sok pomidorowy
- surówka: kiszona kapusta
- surówka: seler, pietruszka, jabłko
- gotowane warzywa mix -> nazywało się gulasz warzywny... taaa...


Nie wiem, czy czegoś nie pomieszałam, bo z pamięci piszę, ale mniej więcej tak było.

Do jutra!

wtorek, 20 lipca 2010

Stara bieda i nowe znajomości czyli Gołubie 2010, dzień 3

Mam problem. Strasznie ciężko pisać o czymś, co już było dwukrotnie, w sposób innowacyjny, zaskakujący...ba! zwyczajnie ciekawy... A tak trochę ma się sprawa z Gołubiem tegorocznym. Wy już wszystko wiecie! A tutaj naprawdę nie dzieje się nic nowego... Pokazują te same tarki, robią te same testy, gotują te same warzywa...

No, ale chociaż dla jadłospisu ten wpis zrobię.

Rozpoczynam od początku, jak Pan Bóg (umowny) przykazał :)

Po pierwsze: zaspałam na gimnastykę!! Wstyd i hańba! Ale czułam się tak słabo, że nie dałam rady wstać :/ Niezbyt to przyjemne, ale myślę, że miałam strasznie niskie ciśnienie (mój rekord 80/40, więc chyba musiałam być blisko tego wyniku). Wstałam dopiero na śniadanie. O tym, co jedliśmy - na koniec tym razem.

Po śniadaniu poszłam na...masaż. O Jezusie i wszyscy święci!! Myślałam, że umrę z powodu łaskotek i...bólu. Czy Wy wiecie, jak to boli?? Ja już wiem... Bardzo. A dlaczego? Otóż już wiem - mam pospinane absolutnie wszystkie mięśnie - o istnieniu niektórych nawet nie wiedziałam. Nie jest to dobra wiadomość, ale dzięki niej wiem, że dobrze zrobiłam zapisując się na takie masaże. Pan masażysta jest bardzo sympatyczny - fajny gośc, podróżnik, wygadany taki i nie miał nic przeciwko temu, że się wierciłam niemiłosiernie i śmiałam przez 40 min. Śmiał się tylko, że nie ma nic przeciwko temu, kiedy ludzie mówią do niego "Jezu", "Boże", itd., ale kiedy już mówią "matko", jest w tym coś niepokojącego :))) (nie mówiąc już o "Matko Boska" czy "Matko Święta" ;) ). Przeżyłam ten masaż i mam nadzieję, że następne będą łagodniejsze - pan powiedział, że lepiej będzie wziąć więcej łagodnych, niż 5 takim max. Tak więc zrobiłam, co skutkuje tym, że będą dusić moje biedne mięśnie do czwartku przyszłego.

Potem fitness z piłkami - mięśnie mnie bolały trochę po wczoraj, ale jakoś przećwiczyłam te 45 min.

Potem rozmowy telefoniczne z ginącym zasięgiem, zatem przerywane - makabra, ale dobrze, że chociaż gdzieś jest jedna kreska... A ja tak tęsknię za Moim Kochaniem i nawet pogadać nie mogę... tzn. czasem się udaje, ale to denerwujące, że nie można się przesunąć centymetr w prawo czy w lewo, bo można zgubić sieć...
Ok, dość frustracji - dobrze, że mam szybki internet w pokoju :)

Potem obiadek z faszerowaną papryką - patrz: koniec maila.

Po obiedzie prezentacja tarek - nie poszłam, bo już nawet te tarki mam ;)

Ale za to mam nowego kolegę - Wiktora. Lat: całe 3 :) Zdaje się, że nie tylko staż potwierdził to, że dzieci mnie lubią ;) Wiktor jest fajny bardzo - bawiliśmy się w piasku, szukaliśmy małego kota i usiłowaliśmy wytłumaczyć sobie, że LIŚCIE poziomek nie nadają się do jedzenia :) Jego rodzice się strasznie zdziwili, że Wiktor podał mi swoje imię i nie chce mnie puścić do domu :) Coś jednak te dzieci we mnie lubię - i ze wzajemnością :)
Btw, mam jeszcze trochę starszą od Wiktora (jakieś 5 lat) podopieczną - Wiktorię (żeby było śmieszniej :) ). A miałam się już nie zajmować dziećmi...

Tak więc - pobawiłam się chwilę i miejsce zabawy zajęło opalanie (przez chwilę, bo się za ciepło zrobiło) i czytanie książki. W tzw. międzyczasie zapisałam się jeszcze raz na testy na nietolerancje pokarmowe - kurczę, może wyjdzie to samo, ale chcę sprawdzić...

Kolacja była dobra :) a po kolacji - zabawa z maluchami - budowaliśmy zamek z piasku, pod którym zamieszkały dwa smoki - Irys i Wiktor (3-latki mają tendencję do nadawania wszystkiemu własnego imienia) - nie doszliśmy do porozumienia, czy to przyjazne smoki, czy ziejące ogniem potwory, ale faktem jest, że zamieszkały :)

A potem wróciłam do pokoju/domku, posiedziałam na facebooku, robiąc najidiotyczniejsze testy świata, wykąpałam się i piszę :)

No dobrze, tyle na dzień dzisiejszy - naprawdę mam nadzieję, że jutro coś się wydarzy, co jak nie to zwariuję albo... nie napiszę ;)

Poniżej jeszcze jadłospis dzisiejszy:

ŚNIADANIE:
- zielony sok
- zakwas z buraków
- surówka: biała rzepa, sałata, papryka
- surówka: ogórek świeży, szczypiorek
- gotowana biała kapusta (bleeee!!)
- mandarynka

OBIAD:
- 1/2 kiwi
- surówka: kalafior, ogórek kiszony
- surówka: kabaczek, jabłko (bardzo dobre)
- gotowane: faszerowana papryka (dobre)
- zupa: kapuśniak (dobry)

KOLACJA:
- sok pomidorowy
- surówka: kalarepa, rzodkiewka
- surówka: sałata, ogórek, pomidor, cebula
- jabłko pieczone (pyyyycha!! największa pycha w całej gołubieńskiej diecie)
- surowa marchewka



Do jutra! (mam nadzieję)



p.s. synoptycy w sumie mieli rację :)

poniedziałek, 19 lipca 2010

Пусть всегда будет солнце! czyli Gołubie 2010, dzień 2

Dzisiejszy odcinek będzie krótki (chyba, że wyjdzie mi inaczej:) ).

Po pierwsze i najważniejsze: wyszło słońce!! nie jest jeszcze oszałamiająco gorąco (w ogóle nie jest gorąco, chyba że jakimś cudem dłużej przygrzeje), ale to dobra prognoza :) Ja osobiście strasznie nie lubię szarugi, braku słońca i temperatury koło 20 stopni. Po prostu jest mi zimno. I już. Dziś pewnie nie było wiele więcej - wg danych na "plaży", która tak naprawdę jest większym trawnikiem, tyle że graniczącym z jeziorem, więc szumnie zyskał sobie ów trawnik miano plaży, temperatura powietrza wynosiła 22 stopnie, a wody... 25! Ale ja i kąpiel w takich warunkach to raczej mocno antynomiczne pojęcia :)
Zatem - wyszło słońce i niech już zawsze będzie (cóż za zgrabne nawiązanie do tytułu, nieprawdaż? ;))) ). Podobno prognozy są takie, że... no dobre są po prostu :) Będę na bieżąco donosić o ich sprawdzalności - bez obaw.

Dziś rozpoczął się właściwy gołubieński "reżim" - 8:00 gimnastyka w lesie (takie rozciąganie bardziej, niż męczarnia), potem o 9:00 - śniadanie -> program śniadania:

- sok marchwiowo-jabłkowy
- zakwas z buraków
- surówka: kapusta biała, pomidor
- surówka: buraki, cebula, chrzan (dobre)
- gotowany seler z sosem pomidorowym (bez sosu ;) - może zapomnieli...)
- 1/2 grejpfruta

Po śniadaniu fitness (o 10:45) - nowa pani prowadzi - fajnie bardzo, chociaż, jak człowiek nierozćwiczony (co z tego, że rozciągnięty, kiedy mięśni brak ;) ), to dość konkretny wycisk :) Jak zwykle, przeżyłam - może coś tam mnie jutro poboli (te mięśnie prawie-nieistniejące mam na myśli), ale dam radę -> taki mam plan :)

Potem chwila lenistwa nad jeziorem (załapałyśmy się na moment ze słońcem) i obiad. Czyli: schemat w pełni - nudy na pudy...

A na obiad były następujące "frykasy":
- czereśnie (no to było pycha!)
- surówka: ogórek kiszony, cebula
- surówka: kalarepa, jabłko
- kabaczek parzony (całkiem niezły)
- zupa jarzynowa (he he, a to zaskoczenie;) )

Po obiedzie - lenistwo na tarasie - super słońce, lekturka, opalanie mimowolne :)

Potem - wykład dr Dąbrowskiej - jak zwykle spóźniona i jak zwykle dłużej, niż powinno być ;), ale i tak ciekawie -> jak ona opowiada o tej diecie, człowiek jest w stanie uwierzyć we wszystko i absolutnie zanegować medycynę konwencjonalną. Hola! Bez przesady. Ja wierzę w jej metody i trafia do mnie to, co mówi, ale to nie jest prawda, że medycyna tradycyjna niczego nie potrafi wyleczyć i wszystko trafia w ostateczności do niej. Oczywiście, że ma ogromne zasługi i świetne wyniki, ale nie dajmy się zwariować :)
Niemniej jednak, wykład był ciekawy. Nie obyło się co prawda bez wtrętów o in vitro, którego pani doktor, ściśle współpracująca z radiem ojca dyrektora, nie akceptuje zupełnie, ale ogólnie naprawdę dobrze się jej słucha.

Zaraz po wykładzie kolacja -> repertuar kuchenno-kolacyjny poniżej:

- sok pomidorowy
- marchewka z jabłkiem (pyyyycha!!)
- kiszona kapusta, cebula
- rzodkiewki
- gotowana brukselka ze szpinakiem (bleeeee - nie do ruszenia dla mnie)

A teraz siedzę sobie i piszę, patrząc jednym okiem w tv, w którym jest tylko program pierwszy, ale i tak jest to swoiste novum, bo ja telewizora nie mam :)

A! Zapomniałabym - zapisałam się na serię masaży odtoksyczniająco-odchudzających pięciu i...obawiam się, że umrę na łaskotki :D Będę donosić, jak było (jeśli... no wiecie... ;) ).

Dołączam jeszcze na koniec fotkę najbardziej uroczych mieszkańców Waldtouru:)


...i wcale mi krótko nie wyszło ;)

Take care, Ludki!!