wtorek, 29 grudnia 2009

Z serii "codzienność"... Powrót.

Nie lubię zmian. Tzn. w tej chwili nie lubię zmian. Krótkoterminowo ich nie lubię. Nie lubię momentu, w którym następują. Potem jest już ok.

Powrót jest w tym kontekście zmianą. Zmianą o tyle istotną, że zauważalną i na tyle nieprzyjemną, że za każdym razem inną, nową, nieprzewidywalną. A z drugiej strony przyjemną, bo to w końcu "urządzony po naszemu fragment świata" i zbratać się z nim tak czy tak, jak śpiewał pewien bard, trzeba... Pozwólcie, że ujmę to półkolokwialnie - co za durna ambiwalencja!
Nawiasem mówiąc, sama się dziwię, że to piszę, bo ja przecież lubię zmiany. Nawet bardzo. Lubię to, co nowe, ciekawe, nieprzewidywalne. Ale... są zakresy, dziedziny, miejsca w przestrzeni i czasie, w których nawet ja potrzebuję ciszy, spokoju, ładu i...niezmienności.

Dziś nie zmierzam się rozwodzić nad kwestiami egzystencjalnymi. Chociaż... może trochę jednak tak. W każdym razie nie kwestiami życia i śmierci.

A o co tak naprawdę chodzi?
Chodzi o zmianę stanu, miejsca, poczucia swoistego bezpieczeństwa. O adaptację, o której pisałam poprzednio. Jak już wiecie, byłam tydzień w domu. Okazało się, że to wystarczająco długi okres czasu, żeby się zaadaptować do nowych-starych warunków. Super, ale, kiedy już zaczynało być ok, normalnie, codziennie... CIACH! nastał czas  p o w r o t u i cały porządek trzeba było zacząć budować od nowa. To takie małe zmagania z materią codzienności, ale czasem mi się po prostu nie chce.

Niemniej jednak wróciłam, oswoiłam rzeczywistość zastaną (nie było tak najgorzej) i oto jestem. Tym razem z Krakowa.
Nawiasem mówiąc - jak ludzie radzą sobie z wielkimi powrotami po naprawdę długiej nieobecności??
To nie dla mnie...

Dobranoc.

niedziela, 27 grudnia 2009

Z serii... bez serii :)

Jakby ktoś chciał, zapraszam na mojego "muzycznego" bloga :)

http://zefiro-torna.blogspot.com/

Z serii "codzienność"... Święta.

Z serii "codzienność", choć to nie do końca codzienność, prawda? A przynajmniej założenie jest takie, że nie powinno być codziennie. Nie zamierzam zagłębiać się nadmiernie w statystyki socjologiczne dotyczące tego, jak Polacy spędzają Święta Bożego Narodzenia, ale raczej napisać trochę, jak to jest u nas. Bez obawy - bardzo rodzinne i prywatne szczegóły zostawię dla siebie.
Jak to jest, jak nagle z różnych kawałków Polski Rodzina zjeżdża się w jeden punkt, do Domu. Sielanka? Otóż, nie do końca. Tzn. nie od razu. Proces adaptacyjny, że się tak wyrażę, musi i zajmuje kilka minut/godzin/dni... Tak jest i będzie. Mamy swoje życia, swoje przyzwyczajenia codzienne, swoją zagospodarowaną na własny obraz i podobieństwo przestrzeń. Ja tak mam. A nagle trzeba bez mrugnięcia okiem, przenieść się i przyzwyczaić do czegoś, co było "nasze" kilka dobrych lat temu, a teraz...hmm, jest czymś... nowym. Za każdym razem nowym. Ostatecznie jednak odnosi się nad rzeczywistością mniej lub bardziej spektakularne zwycięstwo.

Bo w sumie - w domu jest miło - ogień w kominku, pachnąca choinka, ludzie do porozmawiania, ludzie w ogóle, ciepła herbata i absolutny nakaz odpoczynku (któremu początkowo nieznośnie blisko do nudy). To trochę jak z urlopem (według wszelkich badań i statystyk, a także z doświadczenia własnego) - żeby w pełni korzystać z oferowanych dobrodziejstw, potrzeba 2 tygodni... A tutaj nic - tydzień i "do zobaczenia za pół roku". Po raz kolejny trzeba zająć się akceleracją - tym razem akceleracją adaptacyjną.


Obżarstwo, pękające w szwach brzuchy, niemoc twórcza i każda inna...
Brzmi znajomo? :)

No niestety, ale i "stety", okres świąteczny łączy się z obowiązkiem/przyjemnością konsumpcji tylu dóbr rynku gastronomicznego, że nierzadko człowiek zadziwia sam siebie ;)
I w tym roku nie było inaczej. Jednak, jakoś nie narzekamy. Pyszności na stole mnóstwo, cały dzień, jak na francuskim weselu - "zjadła już pani te trzy przystawki, dwie zupy i pięć drugich dań? och, to doskonale, mamy dla pani jeszcze deser nr 1, nr 2, nr 3, nr 150...." ;)
Na szczęście, za kilka dni wszystko wróci do normy. Choć właściwie... może wcale nie chcę, żeby wracało do normy? Bo czym jest moja norma ostatnimi czasy... brak ciepłych posiłków, brak czasu na jedzenie, jakieś dziwne przekąski... Czy w tej sytuacji nie lepszy bigos, kluski z kapustą, pierogi, czy choćby grzanki z żółtym serem i chrupiącą sałatą? No... lepsze. Ale wracać trzeba.

Zatem wracam i zostawiam całe to błogie lenistwo, ciepło, jedzenie, żeby mieć o czym myśleć, a może czym się inspirować? ;)

Kolędy z tym roku zaliczone, choć nie bez śmiechu.
"Kevin sam w Nowym Jorku" też :)

Termin "Święta" i rozważania na ten szczególny temat, naprawdę trudno ogarnąć w kilku linijkach wypowiedzi, więc to tylko takie chwilowe refleksje były... Może jeszcze napiszę później.



A teraz noworocznie.


Chciałabym, żeby Rok-Który-Przyjdzie był otulony, jak ciepłym szalem, odpowiedzią na pytanie...




...bo ważne, żeby wiedzieć.







Życzę wszystkim (choć czytelników nie mam aż tak wielu), żeby Nowy Rok przyniósł Wam wielki worek pełen szczęśliwych chwil, radosnych rozmyślań, nowych, ciekawych wyzwań, szans wielkich i małych, dobrych ludzi wokół, miłości w sercu i ciągłej inspiracji płynącej z codzienności.


... i jeszcze szczyptę: zdrowia, energii i odwagi, żeby życie miało siłę mieć smaczek :)




piątek, 27 listopada 2009

Z serii "codzienność"... Bezrobotna bez czasu wolnego?


Dzisiejszy odcinek sponsoruje... UE!

Teoretycznie: Dzień, jak co dzień. Miesiąc, jak poprzednie... A jednak nie. Od początku listopada jestem właściwie bez pracy. Tak, słowo "właściwie", z zawartą w nim mieszanką pewności i powątpiewania, lekkiej kpiny i ukrytej radości, ambiwalentne, choć zwyczajne "właściwie" będzie tu bardzo na miejscu.
Już wyjaśniam, jak to jest - swoją drogą, materiał fascynujący z punktu widzenia badań osobowości, a może ascendentów i innych elementów kosmiczno-niekosmicznych, walczących o dominację nad naszym losem? Ja po prostu mam zapisane w gwiazdach czy jakimś innym utrwalaczu drogi życia, że nie dane mi będzie, ordynarnie rzecz ujmując, siedzieć na tyłku i się nudzić. W sumie to dobrze, tylko, żeby jeszcze z tego żyć można było, sytuacja byłaby wręcz wymarzona ;)


W Stowarzyszeniu, z którym uparcie nie chcę się rozstać, mając nadzieję, że ono ze mną też nie, nastał czas pisarski. A co wpadło w nasz wir kreatywności? Oczywiście projekty. Projekt to tajemnicze słowo, wieloznaczne (semantycznie i emocjonalnie) ostatnimi czasy. Otóż projekty są różne - wielkie, finansowane przez naszą dobrą siostrę - Unię Europejską ;) i mniejsze - ze źródłami finansowania gdzieś bliżej, np. w Mieście Krakowie. Tak więc - projekty ogarnęły ciała, dusze i energię tak wielu osób, że aż dziwny stał się brak jakiejś lokalnej czarnej dziury ;)
Wiecie, jak to jest, kiedy nad projektem siedzi się bez przerwy przez jakieś 20 godzin? Jeśli wiecie, to good 4 U, jeśli nie - hmm, jako doświadczenie głęboko poznawcze :) - polecam. Ok godziny 1:30-2:00 w nocy mieliśmy już taką głupawkę, że nie dało się przez chwilę zrobić nic. najbardziej fascynujący jest mechanizm nakręcania paniki, beznadziei i depresji, który w swoim centrum ma... znak. Brzmi tajemniczo? Otóż - nic prostszego. Unijne wnioski mają bowiem limit znaków - 20.000 (zaledwie! cóż to jest 20 tys znaków przy potędze ludzkiej pomysłowości, przy ludzkim pragnieniu stworzenia genialnego przekaźnika dobra? ;) ). Powiem Wam, że 20.000 znaków to jest wielkie NIC. O wiele ZA MAŁO i ten, kto tak haniebnie zamachnął się (he he) na ludzką chęć czynienia/tworzenia i rozszerzania cennych społecznie wartości, powinien spłonąć na stosie. Zaiste. :)
Niemniej jednak, na przekór wszystkiemu, wniosek napisaliśmy i złożyliśmy (choć bardziej uzasadniony będzie tryb niedokonany "składamy"). I żeby to jeden! Złożyliśmy jeszcze jeden inny, a trzy kolejne (różnej wielkości) są na ukończeniu. Ba! I jeśli jeszcze raz gdzieś przeczytam lub usłyszę, że dzisiaj ludzie są zbyt leniwi na wolontariat, to powystrzelam (wybitnie niespołeczne zachowanie ;)).

Zatem, strzeżcie się i doceniajcie! :)

Dobrej nocy!

czwartek, 6 sierpnia 2009

Żegnaj nam dostojny stary porcie i Mydełko Fa. Gołubie dzień 13

Kochani!

To już ostatnia relacja, bo jutro (inaczej, niż było planowane), zaraz po kolacji wyjeżdżamy i obawiam się, że nie zdążę już napisać. Niemniej jednak powiem Wam, jak będzie wyglądał jutrzejszy dzień, ale to na koniec.

Zacznijmy, jak zwykle, od rana.

8:00 - gimnastyka leśna, już bez brzóz. 9:00 - śniadanie, już bez dyplomów i zaszczytów ;)
Po śniadaniu fitness, a po nim - po jabłka do sklepu, bo na śniadanie zjadłam bardzo mało. Następnie do domku, czytać, oglądać, itd. Obiad o 13.45. Zaraz po obiedzie poszłyśmy sobie z Elką do Sikorzyna. Tym razem same, a więc - w końcu z książką i nutami na spokojnie - nikogo do oprowadzania, nikogo do koncertów wymuszonych. Pogoda dziś była piękna - gorąco i słonecznie! Wysmarowałyśmy się zatem kremem z faktorem 50 (żeby się przypadkiem nie opalić ;)) ) i wyruszyłyśmy na spotkanie ze słońcem. W Sikorzynie w końcu spotkałyśmy pana Leszka Zakrzewskiego - właściciela dworku. Cudowny człowiek! Normalnie go uwielbiam :) Jest pewnie koło 50., jest bardzo przystojny, ma poczucie humoru i klasę. Jest konserwatorem zabytków w Gdańsku. Sikorzyno kupił jako ruinę i powoli doprowadził je do takiego pięknego stanu, jaki prezentuje dziś. Tak naprawdę nie spodziewałam się, że mnie pozna, a on nie dość, że mnie poznał i uściskał, to jeszcze przedstawił mnie swojej córce Marcie, jako swoją przyjaciółkę :) Poza tym - wymógł na nas obietnicę, że przyjedziemy też jutro, no więc już wiecie, jaki mamy plan na po obiedzie :)
Tak, że do kolacji czas upłynął cudownie!!
Na kolację była (z dobrych rzeczy) marchewka surowa i pyszne leczo, więc się objadłam nieprzytomnie, a potem był koncert zespołu Śliwiński Band. Ekstra grali!! Ten Wojtek Śliwiński - wokalista, został polecony przez panią Skrętkowską (od Szansy na sukces), która była ze mną na turnusie w ubiegłym roku. Grali taką muzykę do tańczenia - dużo rock'n'rolla, którego ja uwielbiam, więc się wyszalałyśmy. Nawet jeden pan powiedział mi na ucho, że świetnie tańczę właśnie ten taniec. He he :) (sama to tańczę, ale w parze już rock'n'rolla to za bardzo nie umiem). Poza tym, na tym wieczorku pożegnalnym, bo to to właśnie było, podali jabłka pieczone. Zjadłyśmy z Elą po 3 !! i teraz umieramy kompletnie i pewnie przytyłam z powrotem to, co schudłam. Ale było fajnie :)

Teraz trochę poczytamy i spać.

A plan na jutro jest taki: rano jest gimnastyka w lesie, potem śniadanie, po śniadaniu o 10:00 - fitness (ostatni), o 13.45 - obiad. W tzw. międzyczasie musimy się spakować i zapakować do samochodu tak, żeby mieć na po obiedzie auto gotowe do drogi. O 14.30 ja mam manicure, który mam nadzieję nie potrwa długo i, jak tylko skończę, wsiadamy tym razem w samochód i jedziemy do Sikorzyna - pożegnać się i na herbatę. Wracamy na kolację, odbieramy prowiant za sobotnie śniadanie i zamówione jedzenie i zaraz po kolacji, czyli pewnie ok.18.30 wyruszamy w drogę powrotną do Konina. I w sobotę rano, czyli po 9.00, bo jeszcze mam podpisać jakieś dokumenty, wyruszam do Krakowa.

I to by było na tyle.

Żegnam Was z Gołubia - ja, która przeżyłam i to w dobrym humorze :) Dzięki, że mieliście tyle samozaparcia, żeby czytać te relacje!

Ściskam!!!

środa, 5 sierpnia 2009

"Nasiono jest miększe i łatwiej nam do gotowania...". Gołubie dzień 12

Dziś dzień przechodzenia na warzywa z powrotem.

Ale od początku: najpierw gimnastyka w lesie i brzozy - po raz ostatni, więc trzeba się było porządnie poprzytulać ;) Potem... a no właśnie! Potem zaszczyty, dyplomy i uścisk ręki prezesa :D
O 9:00 mieliśmy śniadanie z honorami. Prześlicznie udekorowany stół - dzikim winem i dzikimi różami - pięknie! i do tego pieczone jabłko :) po takim okresie na 200 kcal, nie dałam prawie rady zjeść tego jabłka! Przed konsumpcją - ulubione słowo naszego kucharza, o którym na koniec, bo to persona której pominąć nie można (nie tylko ze względu na gabaryty - słuszne, jak na kucharza przystało, ale i na koloryt lokalny, że tak powiem), zatem przed wspomniana konsumpcją, przyszli do nas pan Wojtek i szef całego gołubieńskiego ośrodka, wręczyć nam dyplomy, kobiety ucałować, a mężczyznom prawicę uścisnąć, jakoż się przyjęło. Śmiesznie, ale z drugiej strony miło. W ogóle dziś cały dzień mieliśmy dobre jedzenie w naprawdę uroczej aranżacji i stołu i samych talerzy, że się tak wyrażę - wszystko w kwiatach i kolorowo.
Pan Jan - jeden z naszych współkonsumujących, napisał wiersz z okazji zakończenia postu :) przytaczam:

POEMAT WARZYWNO-OWOCOWY

Post na płynach odbyliśmy,
dyplom otrzymaliśmy.
Wszyscy dzielnie się trzymali
po kątach nie podjadali.
Aby na koniec Was zabawić,
pozwolę sobie nas przedstawić:
Zosia nasza monarchini,
Marii Callas następczyni. (to o rocznej Zosi)
Jej Tata prawnik znakomity,
pogromca złoczyńców niespożyty.
I przemiła jego Żona,
do komputera podłączona.
Genio postać niebylejaka,
co następcą jest Fibaka.
Basia chce zrzucić to i owo,
choć na figurę posągową.
Zosia to moja jest krajanka,
z Ursynowa Warszawianka
.
Marta stale uśmiechnięta,
na tych soczkach wniebowzięta.
I Patrycja z wisiorkami,
na zmianę z warkoczykami.
I Agnieszka wdzięczna śmieszka,
co obok na kwaterze mieszka.
Monika w słowach powściągliwa,
ciekawe myśli w sobie skrywa.
Aldona ezoteryczka,
nauk tajemnych zwolenniczka.
Piękna dama aż z Hellady,
w Gołubiu szuka dobrej rady,
co zrobić, by nie chorować
i jak zdrowie swe zachować.
Leszek na płynach debiutuje
i z nami się dobrze czuje.
I ja, Jan, senior w zacnym gronie,
lecz nie wlokę się w ogonie.
Wszyscy tutaj się zżyliśmy
i razem się wspieraliśmy.
Wojtek to zorganizował
i nami sie opiekował.
Za to mu podziękujemy

i wielkie brawa mu dajemy!!!


Jan Makowski, Golubie, 5 sierpnia 2009

Prawda, że miły akcent?
A słowo wyjaśnienia o wspomnianej w wierszy pani Aldonie, o której chyba nie miałam okazji Wam opowiedzieć albo chciałam, ale zapomniałam. TO JEST KOMPLETNA ŚWIRUSKA!!! Nie wiem, ile może mieć lat, ale na pewno pokolenie moich Rodziców. Pewnego dnia przyniosła nam na śniadanie misę tybetańską i kadzidła i stwierdziła, że ona nam teraz zagra, żebyśmy się uspokoili i lepiej oczyścili!! no święci Pańscy!! I grała, tfu! grała, waliła w tę misę przez całe śniadanie, wniebowzięta, że może nam tak pomóc! Na szczęście od kadzideł ją odwiedliśmy ;)
I jeszcze kiedyś wyprorokowała, że jeśli Zosia (ta mała, roczna dziewuszka) zacznie mówić przed 2 rokiem życia, tzn., że ma kontakt ze swoimi przeszłymi wcieleniami :D po prostu Meksyk :)))
No, to tyle o śniadaniu :)

Po śniadaniu fitness - dzisiaj jakoś wyjątkowo spokojne rozciąganie - do "Nothing else matter" na chorałową modłę (choć, jak mnie uczono, chorał gregoriański to nie chorał gregoriański, tylko monodia chorałowa, zatem - nie mylić: chorałowy od monodii ;))- śmiesznie trochę, ale nie mniej męcząco.

Potem chwilka zaledwie przerwy jakiejś i obiad w moim przypadku, bo godziny posiłków jeszcze dziś miałam "stare", czyli 9:00, 12:00, 14:00 i 17:30. Na obiad dostaliśmy zupę z... ZIEMNIAKAMI!!! no po prostu taki czad, że szok :)))) pycha :) Proszę - wystarczy tydzień postu, żeby się człowiek jarał (że się tak wyrażę) ziemniakami ;) ale naprawdę to była ekstra opcja. Dostaliśmy też mielone siemie lniane do posypania - ja tam bardzo lubię - smakuje orzechami, także z zupą z ziemniakami komponowało się genialnie.

Ogólnie, przyznać trzeba, że ten odcinek, dzień 12, będzie bardzo mocno opanowany przez temat: jedzenie :)

o 14:00 miałam kolejny smakowity elemencik, a mianowicie - sałatkę owocową, w której znalazły się: jabłko, winogrono ciemne i zielone, wiśnie, czereśnie, borówka amerykańska, kiwi, pomarańcza i mandarynka - r e w e l a c j a :)

Po obiedzie poszłyśmy z Elą dookoła jeziora - każda w swoim tempie - ja szybko, Młoda - jak stwierdziła - relaksacyjnie. Zmęczyłam się, jak dziki osioł, ale miałam wielka potrzebę spalenia tych ziemniaków i owoców - jednak, jak człowiek przez tydzień nie je, to choćby posiłek był najlżejszy, będzie się czuło dyskomfort. Nadal go czuję niestety. Psychicznie, nie fizycznie.

Jak wróciłam, spałam prawie do kolacji.

Kolacja była, hmm, zbliżona do tego, co czeka nas jutro, czyli barszczowo-warzywna, ale ok.

A po kolacji było... spotkanie z naszym kucharzem połączone z degustacją. Oczywiście przyszły dzikie tłumy, bynajmniej nie na wykład pana Marka, tylko na - ciasteczko, chlebek z oliwą czosnkową i pasztet z cieciorki. Niestety mnie nie wolno było jeszcze jeść, więc w sumie żałowałam, że poszłam. Po pierwsze: już to kiedyś słyszałam, a po drugie... oto kilka przykładów, jak mówi pan kucharz: "kełki, kełkować", "wszystke", "pisze, pisało" (to nagminne), "te oleje bedziemy zakupować", "powstawają wolne rodniki", "glutamjan sodu" (zamiast glutaminiam), "podprawić czosnkem", "czas nam się skróca", "siemienie lnu", "ziarno odtłuszczone pozbyte jest tych dobrych tłuszczy", "jak najwęcej kełek dodawać do potrawy". Do tego nalezy jeszcze dodać fakt, że wyraża się trzy razy wolniej, niż ja myślę, mówię, działam, czy cokolwiek i wygląda, jak Pavarotti, jeśli chodzi o obwód talii. No po prostu męczarnia!
Niemniej jednak - ludzie się najedli. Good 4 them!

A teraz jeszcze jadłospis z trzech dni:

ŚNIADANIE poniedziałek:
  • sok z marchwi, zakwas z buraków
  • surówka: cukinia, truskawka
  • surówka: pomidor, sałata, cebula
  • gotowany seler
  • 1/2 grapefruita
OBIAD poniedziałek:
  • jabłko
  • surówka: burak, por, kminek
  • surówka: ogórek świeży, cebula
  • gołąbki jarskie ze szpinakiem (którego, jak mówi Ela, nie było ;))
  • zupa pomidorowa
KOLACJA poniedziałek:
  • sok owocowy
  • surówka: sałata, papryka, szczypiorek
  • surówka: biała rzodkiem, marchew, jabłko
  • gotowana kapusta czerwona
  • surowa marchew
ŚNIADANIE wtorek:
  • sok z marchwi, zakwas z buraków
  • surówka: kapusta pekińska, pomarańcza
  • surówka: sałata, pomidor, cebula, kalarepa tarta
  • gotowana marchew
  • 1/2 grapefruita
OBIAD wtorek:
  • sałatka z owoców suszonych
  • surówka: rzodkiewka, szczypiorek
  • surówka: ogórek kiszony, papryka
  • gotowane mieszane warzywa
  • zupa ogórkowa (która była cebulowa, wg Eli)
KOLACJA wtorek:
  • sok wielowarzywny
  • surówka: marchew, chrzan, szczypiorek
  • surówka: kapusta biała, cebula
  • bigos z kapusty kiszonej
  • kalarepa surowa
ŚNIADANIE środa:
  • sok z marchwi, zakwas z buraków
  • surówka: biała rzodkiew, wiśnia
  • surówka: sałata, ogórek kiszony, cebula biała
  • cukinia parzona
  • owoc: czereśnie
OBIAD środa:
  • sałatka owocowa
  • surówka: kapusta biała, marchew
  • gotowany kalafior
  • zupa jarzynowa
KOLACJA środa:
  • sok grapefruitowy
  • surówka: kabaczek, marchew
  • surówka: rzodkiewka, papryka żółta
  • gotowany brokuł
  • dodatek: pomidor, szczypiorek

No to tyle na dziś, finis coronat opus! Do jutra!

wtorek, 4 sierpnia 2009

Siedzimy... nic się nie dzieje... A tu nagle Sikorzyno :) Gołubie dzień 10 i 11

Kochani Czytelnicy!

Wybaczcie ten karygodny brak relacji, ale... jak w tytule... NIC SIĘ NIE DZIAŁO. No dosłownie. Wczoraj wstałyśmy, poszłyśmy na gimnastykę... A nie! kurczę, jednak coś się działo. O 7:40, jak pisałam poprzednio, musiałam jechać z Grekami do Kościerzyny do szpitala, bo chcieli zrobić badania krwi. Pojechałam, wytłumaczyłam pani pielęgniarce, jakie badania chcemy zrobić, aczkolwiek musiałam się trochę nagłowić, bo mnie medycznych terminów po rosyjsku nie uczyli... Ale daliśmy radę. Wróciliśmy akurat na śniadanie, więc ominęła mnie gimnastyka i przytulanie brzóz. Szkoda, szczególnie gimnastyki, bo potem na fitnessie czułam się ciężko nierozciągnięta i okropnie leniwa jakaś (aczkolwiek nie wykluczam, że to kwestia 2 łyżeczek miodu, które zjadłam, tfu!, wypiłam w porannej herbacie).

Potem już dzień toczył się normalnie - o 10.00 gimnastyka fitnessowa, potem obiad, czyli zupy do wypicia, chwila przerwy i o 14.00 herbata, potem do domu spać, oglądać "Ranczo", czytać, czy inne tego typu aktywności uprawiać i o 17:30 kolacja. A nie! Kurczę, skleroza - to pewnie przez nadmiar warzyw ;) po obiedzie od 15.45 był znów wykład doktor Dąbrowskiej. Bardzo ciekawy. Naprawdę. Także w sumie z przyjemnością posłuchałam.

Potem rzeczywiście była kolacja i tyle z dnia wczorajszego.

A dziś - od rana standard: gimnastyka i brzozy, potem śniadanko (zjadłam chyba 3 łyżeczki miodu! w herbacie rzecz jasna i byłam taka leniwa na fitnessie, że szkoda gadać - przynajmniej przez pierwszych kilka ćwiczeń). Po tym całym fizycznym maltretowaniu - do domu na półtorej godziny - poczytać kryminał, bo mnie Bocheński za dużo mózgu zabiera ;) i na obiad. Dziś miałam barszcz i, hmm, coś co miało być zdaje się zupą marchwiową, a z marchwi miało jedynie kolor. Czyli woda bez soli w kolorze młodej marchwi. Z koperkiem - o smaku koperku ;) polecam ;)

Po tych zupkach do domu na partyjkę Dominiona z nowymi kartami (za czorta nie możemy rozgryźć Kanclerza!) i na herbatkę/tudzież obiad w przypadku Młodej. Po obiedzie ekipą 5-osobową (Elka, pani Basia ze Śląska i jej dwie córki lat: 11 i 9 oraz ja) wybrałyśmy się do Sikorzyna, gdzie przecież zostawiłam nuty, a koniecznie musiałam je odebrać :) wypiłyśmy przy okazji pyszną białą herbatę z figami i gruszkami - rewelacja :), poodpoczywałyśmy, ja trochę pograłam - super! No i z bólem serca, ale trzeba było moje miejsce kochane pożegnać...

Wróciłyśmy na kolację - przepyszne soki miałam!! ale to pewnie przez to, że to ostatni dzień - od jutra znów warzywa... a szkoda.

Po kolacji był wykład pani Joli - dietetyczki naszej - o zdrowym żywieniu. Bardzo ciekawy. Tyle, że sporo informacji na raz i nie sposób wszystkiego zapamiętać. Wiedzieliście np., że brokuły powinno się moczyć przez 30 min. przed ugotowaniem albo wkrojeniem do sałatki w wodzie z sokiem z cytryny albo octem jabłkowym, żeby cała chemia z nich wylazła? Bo ja nie :)

Teraz jest jakiś koncert pana Edmunda Lewańczyka - Kaszuba z akordeonem. Jak go szanuję, tak podziękowałam. Słyszałam w tamtym roku i powiem Wam, że folk kaszubski z wykonawcą dobijającym 80. mnie nie kręci ;)

No, to jutro na śniadnie dostaniem puchar owocowy (przynajmniej zawsze tak było), dyplom (he he he) i uscisk ręki prezesa oraz, o niebiosa!, pamiątkowe zdjęcie z dyplomem :D

Do jutra zatem!

niedziela, 2 sierpnia 2009

Kartuzi, glina i dom do góry nogami. Gołubie dzień 9

Dziś był ciekawy i pełen wrażeń dzionek. Rano nie było gimnastyki, bo w niedzielę nigdy nie ma, ale za to zaraz po śniadaniu, kto się na początku wyjazdu szybko zapisał, pojechał na wycieczkę po Kaszubach. Oczywiście nie całych, ale 5 miejsc zobaczyliśmy. Ba! Nawet 6, ale o tym na koniec.

Plan wycieczki obejmował: Szymbark, Wieżycę, Kartuzy, Chmielno i Węsiory.

Zatem od początku. Szymbark – pisałam już o tym rok temu, ale dla tych, co jeszcze wtedy nie czytali i nie wiedzą, napiszę raz jeszcze. Jeśli ktoś czytał i wie albo nie czytał i wie z innego źródła – może ten fragment pominąć.

Szymbark znany jest właściwie tylko ze swojego Centrum Edukacji i Promocji Regionu, czy coś w tym guście – kompleksu tak eklektycznego, że ciężko porównać to do czegokolwiek innego. W czym eklektyzm? Już mówię. W obrębie tegoż Centrum można zwiedzić i zobaczyć: najdłuższą deskę świata (z tego, co mówił przewodnik, to już ktoś nas wyprzedził zdaje się), chatę Sybiraka, łagier, pociąg, którym wywozili jeńców na Syberię, domy osadników kanadyjskich (Kaszubów, którzy wyjechali w poł. XIX wieku), bunkier GRYF POMORZA, dom do góry nogami, kościół, w który zostały wbudowane deski z dachu domu Sybiraka i zrekonstruowany szlachecki dworek, w którym obecnie mieści się Biblioteka Sybiraków. Poza tym wszędzie są lody, gofry i kiełbaski (dla nas – makabra! – szczególnie zapachy). No sami powiedzcie? Niezłe rokokokoko, co? :)

Poniżej dom, który stanął na głowie.



I teraz po kolei. Deska, jak to deska – jak dla mnie szału nie robi, choć rzeczywiście jest długa. 36,82cm. Z daglezji wycięta. No, dobra, ciesielska robota ;) Potem następuje seria rzeczy, które na mnie robią wrażenie duże. Choć nie miałam nikogo, kto zostałby zesłany na Syberię, oglądając te wszystkie straszne rzeczy, jakoś się człowiek czuje mały, leniwy, wygodnicki i mocno niedoceniający tego, co ma…
Nie mam zdjęć pociągu ani domu, czy łagru, bo jakoś… nie wiem, miałam poczucie, że to nieetyczne się tam fotografować… Może to trochę głupie, ale tak czułam. Pewnie można sobie w internecie pooglądać.
Do bunkra nie weszłam – ani teraz, ani rok temu. Ludzie wychodzili i mówili, że wrażenia mocne. Ja spasowałam. Jakoś nie mogłam po tym zestawie syberyjskim przeżywać jeszcze bombardowania…

A teraz ciekawostka: siedziałam sobie przy wyjściu z bunkra i czekałam na resztę. Nagle podchodzi do mnie pani z Grecji (jedna z kilku, które są akurat na turnusie) i pyta, co ja robię w życiu, kim jestem, itd. Więc jej powiedziałam, że między innymi jestem translator from russian, a ona do mnie: from russian? No to dawaj budiem gawarit’ po-russki. No wcięło mnie całkiem. Okazało się, że studiowała medycynę w Moskwie i mówi pięknie po rosyjsku! Czad – tak dawno nie mówiłam, że myślałam, że wszystko zapomniałam. A jednak nie :) choć oczywiście słówek mi trochę brakuje… Tak, że od tej pory miałam rosyjskojęzycznego rozmówcę. Potem tłumaczyłam im wszędzie, gdzie się dało, a oni swoim znajomym na grecki. Bardzo kosmopolitycznie. Najgorzej było z krużgankami, kurdybanami, kaplicami i pierwowzorami haftu kaszubskiego ;) Czasem zdania wyglądały tak: JA „how to say chapel in russian?”/ONA ”I don’t know”/JA „so, this chapel była pastrojena w XVI wiekie” ;d
Ale raczej było pięknie i poprawnie. A jak cudownie było znów usłyszeć ten język i móc go używać!

Po Szymbarku pojechaliśmy do Wieżycy. Jest tam wieża widokowa, na którą wskrobała się Elka, bo ja byłam w tamtym roku i wystarczy – nie dość, że są prześwitujące stopnie, to jeszcze cała górna platforma buja się od wiatru! Brrr!

Widok z wieży na Wieżycy


Kolejny punkt programu to Kartuzy. Nie pamiętam, w którym wieku klasztor Kartuzów został tam założony, ale ci Karuzi to są straszni hardcore’owcy! Nie dość, że żyją w eremach, wychodzą z nich tylko na nabożeństwa, ale nie mają prawa z nikim rozmawiać (rozmawiają tylko w niedzielę i to tylko i wyłącznie o sprawach zgromadzenia!), to jeszcze poszczą strasznie restrykcyjnie – 3 dni w tygodniu post całkowity, czyli woda, 3 dni – post taki normalny, czyli chyba jeden posiłek dziennie (generalny zakaz mięsa) i tylko w niedzielę mogą zjeść rybę. No masakra! Kartuzów w Kartuzach już nie ma, ale jest kościół i jedna ta ich pustelnia (nie wiem, czy to jest ten erem, czy ta erema, ale obstawiam rodzaj męski). Kościół zwiedziliśmy – przetłumaczyłam, jak umiałam (przy „krużgankach” się poddałam i chyba powiedziałam, że była tam płaściadka).

Oto i "kawałki" kartuzkiego nasljedstwa





Z Kartuz pojechaliśmy do Chmielna, gdzie jest muzeum garncarstwa. Wiem, że brzmi mało pociągająco, ale jest malutkie, więc nie obciąża za bardzo chodzeniem i zbiorami, a poza tym pan Grzegorz – garncarz, pokazuje, jak się te cuda robi. Naprawdę, to niesamowite – kilka ruchów i wychodzi takie cacko, że szkoda mówić! A teraz, uwaga uwaga, poprosiłam pana Grzegorza, czy nie mogłabym spróbować i…. zgodził się! :) Kurczę, strasznie to trudne! Zrobiłam okrutnie pokraczną (w porównaniu z jego wyrobami) miseczkę, ale byłam dumna i blada! Oczywiście nie obyło się bez kraksy - jeden kawałek gliny mi odleciał - ot tak sam z siebie ;) (dzięki Bogu, że w nikogo nie trafił, bo dopiero by było!).

Poniżej ja przy kole garncarskim i mój wyrób pierwawa sorta ;)

(te sexi spodenki, 3 razy na mnie za duże, dostałam od pana Grzegorze w celach ochronnych ;))

:)))


Kupiłyśmy sobie z Elką ogromne kubki w Chmielnie z kaszubskimi wzorami, więc coś mamy na pamiątkę.

Kolejnym i ostatnim punktem programu były Węsiory i kamienne kręgi. Jest kilka teorii nt powstania tych kręgów – jedna o Gotach, że to oni przywędrowali i sobie zrobili magiczne kręgi do obrzędów i obrony kurhanów, w których grzebali swoich zmarłych, itd. Teorię tę obala trochę fakt, że w innych miejscach, w które, jako lud koczowniczy, przewędrowali owi Goci, takich kręgów nie znaleziono, więc prawdopodobnie są one wcześniejsze, a Goci zaadaptowali je po prostu do swoich potrzeb. Trzecia teoria, na podstawie badań porostów na kamieniach tworzących kręgi jest taka, że są one (kamienie) tam już o ponad 10 000 lat, więc Goci mogą się schować. Poza tym te kręgi to istny raj dla bioenergoterapeutów i różdżkarzy, bowiem emanują taką energią, że leczą nawet raka (tak mówią). No cóż – ja tam nic nie czułam, ale może to właśnie o to chodzi. Kaszpirowski też mówił tylko „adin, dwa, tri, skażytie mienia, gdie siditie” i ludzie zdrowieli ;) Niemniej jednak – ludzie się na kamieniach kładli i… leżeli, doenergetyzowując się zasadniczo (jak twierdzili) :)
Jak wyjeżdżaliśmy z kręgów, przewodnik powiedział, że jesteśmy taką fajną grupą, że ona ma propozycję – co my na to, żeby pojechać do Ziemi Świętej jeszcze teraz? No więc, po chwili lekkiej konsternacji, wszyscy ochoczo przystali na ten bonus. I rzeczywiście, pojechaliśmy (właściwie przejechaliśmy nie zatrzymując się) do wsi… BETLEJEM :)
jest tam tylko jedno gospodarstwo, ale Betlejem jest!

Wróciliśmy dokładnie na kolację. Bardzo dobre soki były u mnie. Dziś jadłospisu nie będzie, bo z okazji wycieczki, dostaliśmy prowiant.
Po kolacji, daliśmy się jeszcze namówić Grekom na spacer dookoła jeziora. I dobrze – baaardzo miły spacer. Całą drogę dyskutowałam sobie z panią Greczynką po rosyjsku. Potem dołączył do nas taki pan Jacek, który śpiewa w chórze cerkiewnym i śpiewaliśmy po grecku i rosyjsku piosenki. Wyobraźcie sobie – grupa świrów z kijkami do nordic-walkingu idzie przez las i wydziera się „Rascwietali jabłoni i gruszy…” :D

No, jutro za to, w ramach zacieśniania więzów międzynarodowych, obiecałam zawieźć Greków na badania krwi do szpitala i jestem z nimi umówiona o 7:40 w ośrodku! Ech, czyli trzeba wstać wcześniej sporo… No i z gimnastyki nici, ale trudno – pomogę przecież.

Do jutra Kochani!

sobota, 1 sierpnia 2009

Botanical Garden i handlowcy. Gołubie dzień 8

To już 8 dzień tutaj! Czyli za półmetkiem :) Dla mnie jeszcze 3 dni mojego postu. Coraz lepiej!

Dzień 8, jakkolwiek przełomowy, bo już od tej pory będzie z tzw. górki, rozpoczął się jak każdy inny do tej pory - przytulaniem się do brzóz w szlachetnym celu samopoznawczym ;)
Potem śniadanie - jak zwykle herbata z miodem dla mnie, a jadłospis warzywny na koniec.

Po śniadaniu o 10:00 fitness. Fajny był, bo w trochę innej konwencji - przy drążkach, jak baletnice, he he. Choć nie powiem, że lekki. Oj, nie.

Po fitnessie na chwilę do domu, poczytać i... pospać ewentualnie i na 12 ja na obiad. Dziś na obiad poza zakwasem, dostaliśmy, hmmm, jakby to dyplomatycznie ująć... WODĘ, W KTÓREJ GOTOWAŁ SIĘ WCZEŚNIEJ KALAFIOR!! No dobra, można to nazwać fachowo wywarem z kalafiora, ale nie da się ukryć faktu, że była to praktycznie woda, w której jedyną wartością, nie tylko smakową, ale i zauważalną, był dodany przez nas własnoręcznie koperek. Czyli się nie popisali dziś. Ale lepszy rydz, niż nic, więc zjadłam pewnie ze 2,5 filiżanki tejże koloidalnej zawiesiny (choć koloidalne to to było ledwo co).

Po obiedzie na chwilę z powrotem do pokoju i znów moment na lekturę, a ok. 15 poszłyśmy sobie z Elką do Gołubieńskiego Ogrodu Botanicznego. Kurczę, naprawdę miłe miejsce! No, może w porównaniu z krakowskim wypadłby gorzej, ale nie ma co narzekać. Zrobiłyśmy mnóstwo zdjęć - kilka zamieszczę i wierzcie mi, że chciałabym więcej, ale nie mogę nadwerężać łaskawości iPlusa ;) btw, wiecie, że mówi się nadwErężać?? pewnie wiecie... ale przyznam Wam się, że ja całe życie myślałam, że prawidłowa forma to nadwYrężać... no, ale już wiem, że nie :)
Przez to, że poszłyśmy do tegoż miejsca zielono-kwiecistego, wystawiłyśmy do wiatru jedną panią, która umówiła się z nami na saunę. Trochę głupio, ale pogoda była prześliczna (co tutaj jest rzadkością) i nie chciałyśmy tego stracić, a babka nie przyszła na herbatę popołudniową i nie miałyśmy jej nawet jak poinformować o tym, że nie idziemy. Jej strata. Obraziła się. Ale ja mam to w głębokim poważaniu. Szczególnie, że jej nie lubię po prostu. No.

Po powrocie z ogrodu, poszłyśmy prawie od razu na kolację. Dobra była - u mnie 2 soki (z pszenicy, jabłka i cytryny i drugi, hmmm, nie wiem z czego, ale na pewno miał jabłko i był żółty :) ). A po kolacji był pokaz gotowania AMC czy jakoś tak. Stwierdziłyśmy zgodnie, że można byłoby się przejść z ciekawości, może coś fajnego zasugerują. Oczywiście okazało się, że to jest prezentacja na zasadzie Zeptera. Garnki naprawdę fajne, ale kto ma do wyłożenia od ręki 4150 zł lub 13.000, jak kto woli ;) No ja w każdym razie nie mam. Ale dostałam nożyk do warzyw za to, że przyjechałam z miejsca położonego najdalej od Gołubia, he he :) i Młoda też dostała nożyk za to, że... podała się za pana Leszka :D A było to tak, że pan Leszek po prostu wyszedł w trakcie prezentacji, ale wypełnił wcześniej kupon, który brał udział w losowaniu gadżetów - klasyczny zabieg marketingu sieciowego. I akurat ten jego kupon został wylosowany. Pan prowadzący z uśmiechem na twarzy przeczytał "Pan Leszek z ....." i stwierdził, że kurczę, pana Leszka już nie ma. A Młoda na to, z jeszcze większym uśmiechem, "to ja mogę być panem Leszkiem" :D i dostała nożyk pana Leszka (ku swojemu i mojemu ogromnemu zdziwieniu).

Tak, że udał nam się dzień - przynajmniej jeśli chodzi o nożyki do warzyw :D

Jutro jedziemy na wycieczkę po Kaszubach. Ja już na niej byłam, ale nie miałam aparatu, więc jadę jeszcze raz ;)

A teraz pora na... kalafiora ;) czyli jadłospis z dziś (dieta OW):

ŚNIADANIE:
  • sok z marchwi, zakwas
  • surówka: biała kapusta, marchew, koper
  • surówka: sałata, rzodkiewka, cebula czerwona
  • gotowana kalarepa
  • mandarynka
OBIAD:
  • jabłko
  • surówka: marchew, jabłko, cytryna
  • surówka: ogórek kiszony, papryka
  • gotowana cukinia faszerowana
  • zupa jarzynowa
KOLACJA:
  • sok owocowy
  • surówka: kapusta kiszona, cebula
  • surówka: kabaczek z sokiem z cytryny
  • rzodkiewka
  • gulasz warzywny

A poniżej kilka zdjęć (to z jarzębiną jest Elki autorstwa):






piątek, 31 lipca 2009

Chopin, dzikie wino i biała herbata. Gołubie dzień 7

Stało się - w końcu byłyśmy w Sikorzynie! Moim ukochanym, ubóstwianym, "zapadłym" bardzo głęboko w serce zakątku świata :)

Ale od początku - chronologia musi być, choć jak twierdzi Franek Starowieyski (jak sam o sobie mówi), dla kobiet nie istnieje coś takiego, jak chronologia. Nawiasem mówiąc "Przewodnik po kobietach wg Franciszka Starowieyskiego" jest rewelacyjny. Gorąco polecam!

Zatem, dzień 7 rozpoczął się beznadziejnie szarą i zimno-deszczową pogodą... Zaczęło się już wczoraj po południu, bo przez cały dzień była zdecydowanie zbyt-ładna-pogoda, a że równowaga w przyrodzie musi być, rozpętała się taka ulewa (kurczę, czy ulewa może się rozpętać, czy to związek frazeologiczny zarezerwowany dla burzy?), że aż strach. Na szczęście siedziałyśmy sobie wtedy pod dachem, słuchając koncertu.
Skoro już wspomniałam o koncercie, trochę o nim opowiem (ale krótko). Kwartet to był, jak wspomniałam ostatnio, ale bynajmniej nie skrzypcowy. Skład był następujący: skrzypce, klarnet, akordeon i wiolonczela. Dość eklektycznie, ale grali (choć równie eklektycznie, jeśli chodzi o program, ale to przecież była chałtura, więc nic dziwnego) naprawdę nieźle. Nie było "Arii na strunie G", za to grali sporo jazzowych kawałków. No, oczywiście Coltrane czy Davis to to nie byli, bo i instrumentarium raczej nie do końca jazzowe, ale dobrze się tego słuchało. Taki swinging jazz. Na koniec zagrali jeszcze "Tjomnaja noć" (he he, zapis taki, żeby każdy się zorientował, choć jak się nie zna, to i tak pewnie kiepsko z orientacją w tej materii) - hit rosyjskiego romansu z czasów przed Gorbaczowem, jak przypuszczam :) Tak, że koncert można zaliczyć do udanych.

A teraz do dnia dzisiejszego powrót.

Wymarsz dla mnie był o 7:50 z ośrodka i znów - zmowa milczenia przez las i... do brzóz. Tyle że trochę ciężko się skupić na własnym wnętrzu, kiedy tkwisz przytulony do jakiejś nieszczęsnej białokorej rośliny wysokopiennej, a na głowę co chwilę kapie ci deszcz (przy czym "kapie" to eufemizm). Tym bardziej musieliśmy wyglądać komiczno-żałośliwie :) Potem rozgrzewka przed fitnessem, czyli ta poranna porcja gimnastyki i sio na śniadanie.
Dla mnie śniadnie to wiadomo co - herbata z odrobiną miodu ewentualnie. Elki jadłospis podam na końcu.

Po śniadaniu (przypominam, że pogoda nadal do kitu - zimno, deszcz, wiatr - ba! a my nadal twardo w naszej zewnętrznej jadalni... brrr) - fitnessowo. Tym razem z piłkami. Niektóre czynności z tymi piłkami są dla mnie NN (niezaprzeczalnie nieosiągalne) - trochę śmiechu z Młodą miałyśmy nad własną pokracznością. Ale przynajmniej skaczemy DO RYTMU :d

Potem - do domu, dokończyłam "Przewodnik po kobietach" i na obiad - ten czas płynie jakoś nadmiernie szybko. Obiad był dobry - zakwas i... pomidorówka (dla mnie the best soup ever - nie w Gołubiu, tylko generalnie). Do domku, szybkie pranie i odcinek "Rancza" (do czego to doszło! ale dobrze robi na depresję takie odmóżdżenie, bądź co bądź, miłe) i na, hmm, zawsze mam problem z nomenklaturą przy tym posiłku popołudniowym - powiedzmy: popołudniową herbatkę i zaraz po niej - wyruszyłyśmy (nawet sporą gromadą) do Sikorzyna.

Przeszłyśmy ten 3-kilometrowy dystansik z prawdziwą przyjemnością, bo... uwaga, uwaga.... w końcu słońce uraczyło nas swoją zbawienną obecnością!

Dwór Sikorzyński nic się nie zmienił. No, może wyładniał jeszcze (jeśli to możliwe)! A nie! Otworzyli część dla gości i można spędzić noc w prawdziwym dworku szlacheckim. MUSZĘ się kiedyś wybrać... To musi być cudowne, obudzić się i zejść na dół, jak prawdziwa szlachcianka.. Ech! 120 zł za noc, więc nie tak tragicznie (oczywiście nie chcę więcej, niż jedną noc). No, ale to marzenia, więc odkładamy na później.
Panie, które oprowadzają po dworku w końcu dorobiły się XIX-wiecznych sukien i teraz tak się ślicznie wtapiają w "krajobraz", że aż miło patrzeć.
Pianino nadal jest i nadal stroi, więc zaraz zasiadłam do niego i zaprezentowałam zabytkowym piecom swoje nędzne umiejętności. Jak ja to uwielbiam (granie w tym pięknym miejscu rzecz jasna, a nie prezentowanie piecom nędznych umiejętności pianistycznych)!! Na wszelki wypadek zostawiałam nuty, żeby mieć pretekst do powrotu :)
Potem wypiłyśmy herbatę (białą z mandarynką) w altanie obrośniętej dzikim winem, różami i fuksją, z białych, porcelanowych filiżanek Villa Italia (no, Ćmielów to to może nie jest, ale i tak było pięknie). Siedziałyśmy (no ja trochę siedziałam, a trochę grałam i nawet miałam widownię, he he) aż do 17 prawie (bo o 17 zamykają). Postaram się jeszcze dodać kilka zdjęć, ale nie obadałam jeszcze, jak się tym moim aparatem robi zdjęcia w pomieszczeniu i strasznie ciemne wyszły. Następnym razem zrobię lepsze i więcej.

Z Sikorzyna przyszłyśmy dokładnie na kolację o 17:30. Moja kolacyjka: dwa pyszne soki owocowe (jeden z jabłek, czegoś tam i mięty, a drugi z jakichś ciemnych owoców i na pewno z kiwi). o 18:45 miał być (i pewnie jest) jakiś koncert, ale zlekceważyłyśmy do z Elką i właśnie siedzimy na naszym balkonie, ja z komputerem, Młoda z książką i odpoczywamy.

Poniżej jadłospis z warzywoowoców z dziś:

ŚNIADANIE:
  • sok z marchwi i zakwas
  • śliwka
  • surówka: kapusta czerwona z pomarańczą
  • surówka: kalafior, czosnek, ogórek kiszony
  • gotowany burak
OBIAD:
  • jabłko
  • surówka: kalarepa, papryka, jabłko
  • surówka: ogórek kiszony, cebula
  • gotowany kalafior i brokuł
  • zupa porowo-cebulowa
KOLACJA:
  • sok owocowy
  • surówka: pomidor, cebula, sałata, rzepa
  • surówka: owoce (pomarańcza, winogrono, śliwka, kiwi, jabłko)
  • cukinia
  • leczo warzywne

A poniżej zdjęcia mojego ukochanego zakątka:





Do jutra!

czwartek, 30 lipca 2009

Smutek i masażystka. Gołubie dzień 6

Eureka! Już wiem, co się dzieje ze mną i z moim niedoendorfinizowanym mózgiem!
Otóż jest tak, proszę Państwa, wyjaśniono mi, że na głodówce, to normalne, że mogą się zdarzać spadki nastroju, nawet do takich mocno depresyjnych klimatów, które ewidentnie dopadły mnie wczoraj i dziś też (zobaczymy, jak będzie wieczorem, bo chwilowo mi przeszło). Rozmawiałam dziś z panem Wojtkiem, który prowadzi grupę na płynach, czyli tę głodówkową i zapytał mnie tylko, jak się czuję fizycznie. Odpowiedziałam, że dobrze, ale moje psyche jest na poziomie Rowu Mariańskiego mniej więcej. Spojrzał na mnie i zapytał, jaki miałam ostatni rok. Nawet się nie zastanawiałam, co sami wiecie, jaki miałam. Przerąbany, a już ostatnie pół roku, to w ogóle - kilkanaście godzin poza domem, Kraków-Katowice, stres i absolutny brak czasu na odreagowanie go... no i mam teraz. Jak mawiają Rosjanie "i tut sobaka zaryta" - otóż to. Teraz wiem, więc nawet, jak mi nie przejdzie od razu, wiem skąd się bierze taki efekt. A to już dużo. Niemniej jednak, choć to wina tej mojej głodówki, zrezygnować nie zamierzam! Ale ciąć się też nie zamierzam, więc obiecuję solennie, że jak już nie dam rady - przejdę na warzywa.

A teraz o dniu dzisiejszym, a przynajmniej tej części, która już minęła.

Początek standardowy dość, choć z małą wariacją ze względu na tę płynową dietę moją. Otóż - wychodzimy 10 min przed 8:00, żeby w całkowitej ciszy (trochę, jak na tym Bazowym spacerze) przejść taką tajną leśną ścieżką do grupy brzóz. Tam się zatrzymujemy na kilka minut i... hmm, jakkolwiek sekciarsko by to nie brzmiało - przytulamy się do drzew. Wiecie, śmiałam się z tego w zeszłym roku, ale... przyjemne to! Poza tym, ten spacer w milczeniu, przy moim depresyjnym mocno stanie porannym, wzbudził taki ogrom emocji, że po prostu szłam i płakałam... Ale to było dobre. I potrzebne zadaje się. Tak, że doceniam efekt. Choć pewnie z perspektywy reszty grupy, nadal wygląda to śmiesznie.

Potem jest normalnie gimnastyka ta poranna i śniadanie. Ja na śniadanie dostaję herbaty (ile chcę, he he) i nawet troszkę miodu można, jak ktoś chce. Ja dziś chciałam. Ewidentnie chciałam.

Po śniadaniu fitness - jak dla mnie dziś był wycisk, ale że wszyscy wiecie, że kondycję mam raczej lichą, to pewnie był to normalny fitness, tylko ja nie daję rady. Ale to nic. Nie przejmuję się.

Następnie poszłam zamówić pyszności do jedzonka na wyjazd, tzn. 1 kg ciasteczek otrębusków (bez cukru, a takie pyszne, że szok!), 1 kg pasztetu z cieciorki (rewelacyjny jest) i 1 kg twarogu takiego wiejskiego - te nasze sklepowe się nie umywają, a ja w Krakowie nie mam źródła takiego dobrego nabiału. Oczywiście ciasteczka i pasztet - na pół z Elką.

Potem wróciłyśmy do siebie i rozegrałyśmy partyjkę Dominiona. Wygrałam, ale już BARDZO NIEWIELKĄ przewagą, bo 45 do 42. Elka robi postępy w zastraszającym tempie. Kolejną partię już pewnie przegram. Przygotowuję się psychicznie ;)

Jak tylko skończyłyśmy - nastała godzina 12.00, co dla mnie oznacza obiad. Skierowałam zatem kroki ku naszej stołówce pod chmurką i wypiłam obiad :) a dobry był: oczywiście zakwas z buraków, a do tego zupa jakaś taka, hmm, marchewkowa chyba. I na dodatek, wywalczyłam jeszcze od koleżanki, która ma nietolerancję pokarmową na marchewkę i dostała pyszną zielona zupę z brokułów, groszku i czegoś jeszcze, całą filiżankę zielonej zupki. Jednym słowem - objadłam się, jak dziki osioł :)

Po obiedzie na chwilę poszłam do siebie, ale zaraz na 14 musiałam wracać na herbatę - no można się zabić, ile tego jedzenia i picia tu jest :D

Aaaaa! Zapomniałam! Odnośnie tytułu "odcinka" - po śniadaniu poszłyśmy jeszcze zapisać się na MASAŻ! W tajemnicy Wam powiem, że ja nigdy w życiu nie byłam na masażu. No więc moja ciekawość sięgnęła zenitu ;) Elka poszła na 14.30, a ja na 15.15. Tak naprawdę właśnie wróciłam i tak: po pierwsze było bardzo sympatycznie i teraz mam tak luźne mięśnie karku (w sensie rozluźnione of course), że aż nie wiedziałam, że tak się da, po drugie jednak: myślałam, że umrę tam ze śmiechu!!! Boże, ja mam takie łaskotki, że aż mi było głupio :D Stóp nie pozwoliłam dotknąć w ogóle, ale na miejsca na żebrach i wzdłuż kręgosłupa, to już nie miałam wpływu. No makabrycznie źle się zachowywałam ;) choć, dla porządku, ostrzegłam panią o moim, hmmm, defekcie :))
Niemniej jednak - nie żałuję i kto wie, może pójdę raz jeszcze!

Teraz, za godzinę mamy kolację (dla mnie tym razem soki warzywne dwa), a potem jest koncert studentów z AM z Gdańska. Byłam na nim w tamtym roku, ale chyba i teraz się przejdę. Fajnie grają - kwartet smyczkowy, o ile się nie mylę. Tylko, błagam, bez "Arii na strunie G", bo umrę! Choć obawiam się, że płonne moje nadzieje i błagania (czy błagania mogą być płonne? chyba nie...).

A teraz, obiecany jadłospis z wczoraj i dziś, spisany przez E.D.

ŚNIADANIE wczoraj:
  • sok z marchwi
  • zakwas z buraków
  • jabłko
  • surówka z ogórka kiszonego, pomidora i cebuli
  • surówka z kapusty pekińskiej
  • gotowany kalafior
OBIAD wczoraj:
  • sok z jabłek, cytryny i młodej pszenicy
  • borówki amerykańskie
  • surówka z buraków z chrzanem
  • surówka z rzodkiewki
  • gołąbki (w kapustę zawinięte, zgadnijcie co?, warzywka :))
  • zupa warzywna
KOLACJA wczoraj:
  • sok wielowarzywny
  • surówka z selera i kiszonej kapusty
  • rzodkiewka
  • gulasz warzywny
ŚNIADANIE dziś:
  • sok z marchwi i zakwas z buraków
  • czereśnie
  • surówka z pakusty pekińskiej i rzodkiewki
  • surówka z cukinii z jabłkiem
  • gotowana biała rzodkiew
OBIAD dziś:
  • 1/2 grapefruita
  • surówka z pomidora z cebulą
  • surówka z brokuła i ogórka kiszonego
  • gotowana brukselka z kapustą kiszoną
  • zupa pomidorowa
KOLACJA dziś:
  • sok owocowy
  • surówka z białej kapusty, papryki, cebuli i kalarepy
  • surówka z marchwi
  • mus owocowy
No, to tyle, Kochani.

Do jutra! Trzymajcie kciuki, żeby było słońce, bo wybieramy się do mojego ukochanego Sikorzyna (at last!!)


p.s. jakbyście mieli ochotę skomentować coś albo się odezwać, a pod postem się nie da, bo żądają zalogowania się, maile dochodzą :)

środa, 29 lipca 2009

Jezioro. Gołubie dzień 5. Photos.

No to wrzucam kilka zdjęć jeziora (no bo to na razie jest główny punkt programu). Pewnie nie różnią się strasznie od wczorajszych, bo w końcu to tylko to samo jezioro, ale... ładne to nasze jezioro.
Enjoy!





Huśtawka. Gołubie dzien 5

Dzień zaczął się jak zwykle - 8:00 rano w lesie. Rozgrzewka ok, ale też jak zwykle. Potem śniadanie. I tutaj jednak jest pewna zmiana, bo ja dziś na śniadanie, tak jak pisałam wczoraj, dostałam... 2 i pół szklanki soli glauberskiej z miodem i sokiem z cytryny do wypicia. Ohyda, jak mało co! Generalnie miałam złe wyobrażenie o tej soli, bo myślałam, że jest... słona. Nie uważacie, że dość logiczne i uzasadnione było moje założenie? Otóż nie. Sól glauberska jest... gorzka! okropnie, paskudnie gorzka - jak piołun. Coś po prostu obrzydliwego. No, ale wypiłam - cóż było robić... Zadziałało, jak miało zadziałać, przez co nie poszłam na fitness. Szkoda, ale nie dałabym rady.
Tak, że dziś od rana jestem już na tych płynach. Stąd też może trochę tytuł dzisiejszego wpisu. Teoria jest taka, że na diecie owocowo-warzywnej i pokrewnych (czyli na poście też) mózg sobie wytwarza mega dużo endorfin i jest cholernie szczęśliwy. Mój jest wobec tego chyba jakiś felerny, mocno defektywny i bardzo niedoendorfizowany! O ile początek dnia był taki sobie, środek naprawdę fajny, to końcówka jest taka, że mam ochotę komuś przywalić! Na szczęście zostawiłam Młodą w ośrodku (o 19.30 jest występ jakiejś lokalnej folkowej kapeli i potańcówka, którą mam w tym momencie w głębokim poważaniu), więc mogę się tu po cichu frustrować i wkurzać, nie robiąc nikomu krzywdy. Wam też nie robię pisząc o tym (mam nadzieję). Uznajcie to za moją małą psychoterapię i zrozumcie. Proszę.
No, w każdym razie nie będę tu kląć ani zachowywać się cokolwiek nieparlamentarnie, tak, że bez obaw.
Wracając jednak do początku dnia...
Po tym nieszczęsnym śniadaniu (co było na owocowo-warzywnej napiszę, jak tylko Ela doniesie mi takie informacje, bo my siedzimy zupełnie gdzieś indziej, niż ci warzywni i nawet nie mam możliwości zaobserwowania. Zresztą nie wiem, czy chcę obserwować.), poszłam do domu, bo zapowiadano, co zapowiadano, czyli wewnętrzną apokalipsę niemalże.
O 12.00 już mieliśmy obiad, więc za dużo czasu nie dzieliło tych dwóch posiłków. W każdym razie przez tę sól i jej działanie - było mi psychicznie źle, fizycznie okropnie zimno i wypiłam chyba z litr wody (co tutaj wcale nie jest takie częste).
Na obiad dostaliśmy zakwas z buraków na ciepło i zmiksowaną zupę jarzynową, co było naprawdę bardzo smaczne! Tak, że miło. Poza tym, jak już wspomniałam - siedzimy w innym miejscu, niż reszta, a to inne miejsce to altana na zewnątrz, co przy doskonale słonecznej pogodzie, jaka nas dziś nawiedziła, zaskoczywszy do pół śmierci, sprawia, że konsumpcja w takich okolicznościach przyrody może się wiązać jedynie z przyjemnością (więc może trochę tych endorfin mnie zaszczyciło swoją krótkotrwałą bytnością).
Po tym moim obiedzie poszłyśmy się poopalać. Oczywiście nie posmarowałam się jeszcze wtedy żadnym kremem i teraz mam za swoje - nie dość, że wyglądam jak prosię - różowa, jakbym starała się o posadę "twarz pudelka.pl" (ba! spokojnie mogę konkurować z tipsami Dody), to jeszcze pewnie mnie to zacznie boleć, no i teraz jest mi zimno i mam dreszcze - głupie dziecko!
o 14.00 ja miałam herbatę, a Ela obiad. O 15.00 wynajęłyśmy sobie rowerek wodny i godzinę popływałyśmy, także to w sumie było miłe, tyle że dość męczące mimo wszystko. Myślałam, co prawda, żeby pójść jeszcze dziś wokół jeziora, ale chyba spasuję. W ogóle mam klimat pt."pasuję"...
Jak wróciłyśmy z tego wodnego transportu, rozpoczął się wykład o toksynach i nietolerancjach pokarmowych - skądinąd bardzo ciekawy, ale potencjalnie hipochondrykogenny! Kurczę, jak sobie człowiek posłucha o objawach i schorzeniach, nie ma opcji, żeby u siebie czegoś nie znalazł. Także trzeba się mieć mocno na baczności i racjonalizować wszystko na siłę.
Po wykładzie praktycznie zaraz była kolacja - w moim przypadku dwa soki owocowe. Bardzo dobre, więc powinno mnie to wprowadzić w dobry nastrój, ale jednak jakoś nie wprowadziło.
Przytachałam jeszcze durny komputer do ośrodka, żeby sobie przez wifi, które myślałam, że mam, bo zawsze tak było!!, podłączyć, a tu... kicha! nie mam żadnego "detektora" sieci bezprzewodowej. No i już się tutaj trochę zezłościłam, bo iPlus działa, jakby chciał a nie mógł, przy czym to nie wina iPlusa, tylko po prostu zasięgu. Komórka ma go ledwo co, a co dopiero taki mały modemik... Tak, że jakoś mi to nie w smak wszystko. Zdjęć też Wam pewnie nie wrzucę, bo transfer jest tak makabryczny, że wczoraj te cztery małe fotki wgrywałam... uwaga, uwaga... 30 min!!! (siedząc w piżamie na balkonie, w całkowitych ciemnościach i temperaturze, która wspomaga nabawianie się zapalenia korzonków, bo TYLKO TUTAJ JEST JAKIKOLWIEK ZASIĘG!) - przegięcie.

no, może jedno zdjęcie wrzucę za chwilę...

tak, czy inaczej, niezależnie od nastroju - ściskam Was mocno!

wtorek, 28 lipca 2009

Decyzje. Gołubie dzień 4

Dzień czwarty w Gołubiu przywitał nas znów brakiem słońca – coś ci synoptycy zawiedli prognozując takie piękne słońce przez cały tydzień. Niestety. No trudno. Zebrałyśmy się jakoś i poszłyśmy na poranną rozgrzewkę, która nawet była miła i jak potem stwierdziłyśmy jednogłośnie – bez niej fitness byłby dużo cięższy.

O 9 śniadanie – tu Was chyba nie zaskoczę :)
Menu: Sok z marchwi i zakwas z buraków (wymigałyśmy się z zakwasu, dostając drugi sok) Pomarańcza (1/2)
I więcej nie pamiętam…

Wiecie co, dla wszystkich zainteresowanych – przywiozę przykładowe przepisy albo od jutra Elka będzie notować. Napisałam "Elka będzie notować", bo ja zapisałam się na te płyny i nie będę już jeść surówek przez najbliższy tydzień. Nie wiem, czy dobrze robię, ale jak już powiedziałam A to powiem i B – znacie mnie.
Generalnie jutro na śniadanie dostajemy ¾ litra (!!!) soli glauberskiej z wodą (i miodem i cytryną do smaku, ale nie wiem, czy to w ogóle cokolwiek pomaga) – na przeczyszczenie, co jest koniecznym wstępem do głodówki… Bleee! Ale przeżyję – co tam! Zdecydowałam się, to przeżyję. Potem reżim dnia wygląda tak:
9:00 – śniadanie, czyli herbata ziołowa (mogą być 2 albo 3, jak ktoś chce) z łyżeczką miodu
12:00 – obiad – zakwas z buraków i wywar z warzyw
14:00 – podwieczorek (prawie teatime) – herbata ziołowa
17:30 – kolacja – sok owocowy na zmianę z warzywnym

Ostra jazda bez trzymanki :)

A wracając do dziś – po śniadaniu był fitness – fajne ćwiczenia z piłkami – choć nie takie lekkie. Trochę bolą mnie mięśnie jednak. Cóż, zawsze mówiłam, że do typu sportowca to mi daleko. Potem poszłyśmy kupić sobie jabłka 2, bo jednak trochę jesteśmy głodne, choć teoretycznie nie powinnyśmy! Ale jabłko można zjeść, więc nie przekroczyłyśmy żadnych reguł.
Zjadłszy jedno jabłko, wróciłyśmy do siebie i ja skończyłam książkę (polecam!) i poszłam spać, a Elka obejrzała sobie serial swój.
Potem obiad – znów nie pamiętam co było dokładnie – na pewno jakaś namiastka soku owocowego i wiśnie, a na ciepło faszerowana papryka i kapuśniak (kwas mlekowy doskonale zakwasza!).
Po obiedzie była "fascynująca" prezentacja tarek do warzyw ;) Elka kupiła sobie nożyk, a ja noże – polowałam na nie od zeszłego roku i w końcu mam! No. Nie ma to jak dobre noże ;)
Później na chwilę do pokoju poczytać i pograć w Dominiona - wygrałam, ale to tylko dlatego, że Młoda grała pierwszy raz i nie do końca wiedziała o co chodzi i jakie strategie należy przedsięwziąć.

Następny krok: kolacja (strasznie krótka jest ta przerwa między obiadem a kolacją). Na kolację na pewno był sok pomidorowy, a na ciepło – pieczone jabłko -> chyba najlepsze, co Gołubie wymyśliło!! R e w e l a c j a!

Po kolacji był wykład pana Wojtka (od fitnessu) o tym poście na płynach, bo on to nadzoruje i zapisy na tę formę autodestrukcji :) Skończyło się po 19, więc ok. 19:30 wyruszyłyśmy z Elką na spacer wokół jeziora. Trochę późno, ale dobrze, że poszłyśmy. Poniżej kilka zdjęć. Nogi mnie bolą, ale warto było iść.

Do jutra!


nasze jezioro (powyżej i poniżej :) )



poniedziałek, 27 lipca 2009

No to do dzieła! Gołubie dzień 3

Skończyło się słodkie weekendowe lenistwo!

Dziś o 8 - zbiórka przed recepcją, szybki podział na grupy i wymarsz do lasu na tzw. poranny rozruch :) Rzecz w sumie miła, bo nawet słonko świeciło. Pod tym tajemniczym pojęciem nie kryje się nic innego, jak tylko baaardzo łagodne rozciąganie i ćwiczenia na obudzenia o.... jakby na to nie patrzeć....świcie.

Zaraz potem śniadanie, tylko kurczę, tak średnio pamiętam, co było...
Na pewno sok z marchwi i zakwas i chyba 1/2 grapefruita, poza tym surówka z buraków z chrzanem i jakaś z kapusty, której nie jadłam, bo szczerze nie znoszę kapusty. Na ciepło był znów seler i chyba też go zlekceważyłam.

Po śniadaniu był fitness, na który nauczona doświadczeniem wcześniejszego pobytu, zapisałam nas z Elką już wcześniej na pożądaną godzinę, czyli na pierwsze zajęcia o 10:00. Ćwiczenia trwają zaledwie 45 min (cóż to jest w stosunku do wieczności! ;) ), ale jak na moją kondycję trwały całą wieczność i moje mięśnie miały dość już w trakcie III tomu tego "poszukiwania straconego czasu". Niemniej jednak, przeżyłyśmy i byłyśmy całe dumne, będąc w mniejszości tych, którzy ćwiczą zgodnie z rytmem muzyki :)

Potem poszłyśmy spać (tzn ja poszłam, bo mnie się w Gołubiu uruchamia niekontrolowana funkcja sleeping), co jednak szybko się skończyło, bo moja mądra siostra stwierdziła, że czas posiedzieć trochę nad jeziorem. Na całe szczęście wyszło zza chmur trochę słońca, więc to siedzenie i czytanie okazało się nawet w miarę znośne. Ale ilu ludzi się kąpie przy takiej, bądź co bądź, niskiej temperaturze powietrza i zdecydowanie zmiennym nasłonecznieniu! szok! morrrrsy ;)

Następnie w harmonogramie dnia był obiad i tutaj znów mam problem z przypomnieniem sobie, co za pyszności nam zaserwowano ;) ale spróbuję. A więc (niech żyją literacko wyrafinowane początki zdań!): sok wielowarzywny (niezłe świństwo), jabłko (pycha), potem kalarepa z jabłkiem i ogórki małosolne z cebulą oczywiście, gotowana cukinia (no ja bardzo lubię) i zupa jarzynowa (ha ha, jakby było kiedykolwiek cokolwiek innego).

Po obiedzie poszłyśmy na chwilę do domu poczytać, czy cokolwiek zrobić i o 15.45 był wykład doktor Dąbrowskiej o tej jej diecie. No nieźle nawiedzona jest ta baba! Fajnie opowiada, bo rzeczywiście dar narracyjny ma rozwinięty, ale niektóre poglądy ma tak radykalne i konserwatywne, że myślałam poważnie o opuszczeniu tego wykładowego pomieszczenia. Tak czy inaczej, nie opuściłam go, a przyznaję, że takim gadaniem ma wszelkie szanse przekonania nawet tych, którzy na warzywa patrzą mniej więcej z takim sentymentem, jak mój brat na wczesnobarokową operę :)) z całym szacunkiem ;)

Zaraz po wykładzie była kolacja w składzie: Ela, ja, Asia, Monika... :) a skład mineralno-witaminowy, czyli tzw. menu było następujące: sok grejpfrutowy (ewentualnie grapefruitowy), surówka z marchewki, jakaś jeszcze surówka, ale za czorta nie pamiętam jaka i brukselka - bleee. Marchewkę uwielbiam, więc zjadłam chyba wszystkie resztki z wszystkich stolików :D tak, że objadłam się :)

Po kolacji poszłyśmy jeszcze na spacer wokół jeziora - jakieś 5,5 km. Piękne jest to jezioro!! Na pewno jeszcze pójdę kiedyś i wezmę aparat. Takie spokojnie i ciche... i łabędzie pływają bezszelestnie po nim, jak król i królowa na swoich włościach. Słońce też jest jakieś takie oswojone i złote o tej porze... Jednym słowem - spacer się udał.

Teraz tylko lekturka i spać, bo jutro o 8:00 znów gimnastyka.

Z utęsknieniem czekam na bardziej stałe słońce, żeby móc pójść do mojego kochanego Sikorzyna. Nuty już czekają!

Dobrej nocy!

niedziela, 26 lipca 2009

Ciągle pada. Gołubie dzień 2

Witajcie w deszczowym klimacie! znów.

Na chwilę wyszło słońce, ale zaraz się schowało przestraszone ilością pól i lasów, które trzeba byłoby wysuszyć ;)

Dziś na śniadanie (to dla tych, co chcą pośledzić trochę samą konstrukcję diety) były następujące elementy:
  • zakwas z buraków i sok z marchwi (standardowo - codziennie tak samo)
  • kiwi (1/2)
  • surówka z kapusty, jabłka, rzodkiewki (blee)
  • surówka z rzodkiewki i sałaty (blee)
  • gotowana marchewka i brukselka (bleeeeee)

Czyli generalnie śniadanie nie było genialne...

Po śniadaniu było zebranie organizacyjne - co, gdzie, jak i o której i dlaczego jesteśmy tacy super.

Nic nowego, nic ciekawego.

Potem poszłyśmy z Elką do sklepu - Jezu, jak ciężko oprzeć się pokusie pięknie pachnącego chleba... Ale się oparłyśmy, kupując same niesmaczne i nieromantyczne produkty, pt. skarpetki, mydło i żarówki ;)

Żarówka była podstawowym elementem, bo wczoraj moja zaczęła migać, więc powiedziałam do niej "może byś tak przestała", na co ta - natychmiast zgasła :d nie wiedziałam, że jestem aż tak potężna, he he :)

Po śniadaniu poszłam spać. I spałam do obiadu!

Głowa mnie boli, ale to normalne... Samo przejdzie w końcu. Ostatnio przeszło.

Nadal pada - czasem leje, czasem siąpi tylko, ale generalnie jest zimno okropnie, więc się nawet nie chce chodzić na spacery.

Książkę mam ciekawą - polecam! "Piąta kobieta" H. Mankella. Jakoś przeżyję (chyba, że prześpię).

No a na obiad:

  • sok z młodej pszenicy, jabłka i cytryny (pycha!)
  • sałatka owocowa (ale niech was nie zmyli nazwa - to były moczone suszone owoce: morele, jabłka i śliwki) z dodatkiem goździków - tak czy inaczej - pyszne
  • surówka z miałej rzodkwi i ogórka kiszonego
  • pomidory z cebulą
  • gotowane brokuły i gotowana kapusta kiszona
  • zupa cebulowa (blee)

Teraz jest jakiś wykład o hydrokolonoskopii, ale ja już na nim byłam, więc poczytam sobie w tym czasie. A o 16:00 z hakiem musimy iść do lekarza (żeby nam powiedział, że jesteśmy zdrowe i możemy ćwiczyć sobie na grupie zaawansowanej fitnessowej ;)).

Wybaczcie, że się bardzo nie rozpisuje, ale naprawdę boli mnie głowa i korzystam tutaj z komputera, co też jakoś nie sprzyja wenie...

Ściskam Was, czytelnicy drodzy!

sobota, 25 lipca 2009

Rarytasy. Gołubie dzień 1. Update.

kolacja (naprawdę dobra, jak na Gołubie): sok z buraków i jabłek, surówka z jabłka i cukinii (moja ulubiona), ogórki kiszone z pomidorami, ogórek małosolny i gulasz warzywny, czyli warzywa z wody ;)

i tyle - teraz czytać, grać, słuchać muzyki - cokolwiek, bo kolejne jedzenie o 9:00 jutro.


Zasięgu komórka moja tutaj nie ma (czasem, w wyjątkowych miejscach - jedną kreskę), a neta ledwo, bo ledwo - tyle, żeby napisać trzy słowa - łapię na balkonie. Gorzej jest, jak pada. A pada.


No nic. Tyle na teraz.

Żyć nie umierać. Gołubie dzień 1

…właściwie bardziej nie umierać ;)
Po chyba pięciogodzinnej podróży dotarłyśmy w końcu na to kaszubskie middle of nowhere. Tylko dwa razy pomyliłyśmy drogę (nie licząc ominięcia właściwego zjazdu z autostrady), ale przyjechałyśmy punktualnie (who’s the best?? :) ). Na stacji kupiłyśmy sobie jeszcze ostatnie elementy zewnętrznego świata smaków, czyli PowerRade’a i Magnum Almond i tak wyposażone, mogłyśmy stawić czoło czekającym nas przeciwnościom losu.

Przeciwności nie okazały się takie straszne (no z mojego punktu widzenia w ogóle, ale i Elka stwierdziła, że nawet się najadła – he he, to tak jest na początku – neofici zawsze mają lepiej, bo nie wiedzą, co ich czeka ;) ). No tak – zatem wiecie już, że byłyśmy na obiedzie. Menu obiadowe, póki pamiętam: mandarynka, papryka z cebulą (surowa), kapusta kiszona, gotowany seler z cukinią (pycha!) i zupa pomidorowa. Ja jednak cały czas rozważam przeniesienie się na płyny i w zasadzie jestem bliska podjęcia decyzji na tak, ale to i tak od poniedziałku. Później wyjaśnię z czym w praktyce się to wiąże.

A teraz trochę o samym Gołubiu, lokalizacji naszej i o ludziach, jacy na ten turnus przyjechali.

Mieszkamy 200 m od ośrodka, w bardzo miłym pokoju (bez łazienki co prawda, ale to nie jest przecież tragedia). Mamy świetną sąsiadkę – panią Halinę, która ma lat pewnie z 60 albo coś w okolicach tej ilości wiosen, zim, czy czego tam chcecie, skończyła fortepian na AM w Krakowie i reżyserię teatralną w Moskwie, a jej „masterom” był sam Dowżenko!! Babka jest czadowa, choć już od lat nie gra (8 lat po skończeniu studiów złapała jakieś zapalenie stawów i nie może grać… dlatego została reżyserem – żeby choć w ten, pośredni poniekąd, sposób tworzyć).

Gołubie jest zapłakane strasznie. Po prostu: kropi, pada, leje, pada, potem dla odmiany mży i znów leje! Miejmy nadzieję, że nasi genialni synoptycy nie pomylili się w prognozach i rzeczywiście od poniedziałku będzie letnia temperatura i słońce, bo inaczej ciężki nasz los.
Całą drogę miałyśmy piękne słońce, choć bez upałów, a w miarę zbliżania się do Gołubia, niebo pokrywały coraz gęściej i ciaśniej burzowo-deszczowe, szarobure, ołowiane chmury. I stąd ten wodnisty efekt chmurny.

A ludzie…
Generalnie ludzie są sympatyczni i do rzeczy (oczywiście ciężko w tak krótkim czasie, ograniczonym jeszcze mocno deszczem, ogarnąć wszystkich, więc stosuję uproszczoną znacznie generalizację :)) – po prostu takie first impression.
Poznałyśmy Asię i Monikę, które siedzą z nami przy stoliku. Jest też kilka osób, które znam z poprzedniego wyjazdu.

Ośrodek dorobił się nowego małego kociaka (jak mi się uda, może zrobię mu portret jakiś).

Reżim (tak, to dobre określenie) dnia bez zmian: 9:00 – śniadanie, 13:45 – obiad i o 17.30 – kolacja. Poza tym gimnastyka poranna (8:00 rano w lesie, choć nie wiem, co się dzieje z nią, jak pada), fitness (po śniadaniu), spacery (według uznania), opalanie (oczywiście, jeśli aura pozwoli, również wg uznania), może jakiś masaż, rowerki wodne (tu też uwarunkowanie pogodowo-klimatyczne i uznaniowe ;)).

Tymczasem pozostaje lektura i może jakieś zaklinanie słońca tym razem ;)

Trzymajcie się i jedzcie!


Over.

czwartek, 12 marca 2009

Takie sobie ciekawe doświadczenie

zerknijcie: http://www.6billionothers.org/index_en.php


u mnie - zabieganie maratońskie, pomieszanie z poplątaniem, brak miejsca na nudę, ale i na oddech... stąd brak reakcji od jakiegoś czasu.

nawet Wawel zaniedbałam, biegnę i biegnę, marcową przeplatankę słoneczno-deszczową widząc tylko wtedy, kiedy stanowi przeszkodę w pogoni za...
szkoda, bo pewnie dużo mi umyka.

o! ktoś właśnie puszcza fajerwerki nad krakowską północą :)

a u mnie zagościł Purcell.


dobrej nocy!

niedziela, 8 lutego 2009

Niedzielnie

Kraków dziś prezentuje nastrój co najmniej minorowy - istny marcia funebre z 3.Symfonii niejakiego L.v.Beethovena (http://www.youtube.com/watch?v=O4-qMeOlPRM&feature=related)! I jak zrobić z tego Trepaka (http://www.youtube.com/watch?v=iM0wrDax8ms&feature=related)? Zadanie wybitnie trudne, a pogoda bynajmniej nie nastraja do nadmiernej kreatywności. Tak to jest - równowaga w przyrodzie musi zostać zachowana - wczoraj było cudownie... Niemniej jednak, nie można przecież usiąść z założonymi rękami i zacząć płakać, prawda?

Po pierwsze: duża dawka śniadaniowo smacznych kalorii uśmiechowych - napój orzechowo-sojowy. Przepis znalazłam zdaje się na Puszce, ale podam go Wam, bo warto. Wersja jest wegańska, gdyby ktoś miał w tym względzie jakieś wyjatkowo radykalne preferencje:
1,5 szkl. mleka sojowego
1/2 banana
2 łyżki rodzynek
2 łyżki płatków (owsiane + amarantus - to taka moja propozycja)
8 orzechów włoskich

No i co z tym zrobić? Kroki są trzy - prościej się nie da:
1. płatki i rodzynki zalać wrzątkiem i odstawić (najlepiej na noc i rano użyć),
2. wszystko razem wrzucić do blendera i zmiksować,
3. rozlać do szklanek (powinny wyjść trzy bez czubka:)).


No. To na dobry początek dnia.

Oczywiście, alternatywnie można też wypić pyszną, aromatyczną, czarną kawę - np. ciemno paloną brazylijską (przynajmniej nie ma problemu z jej nabyciem).

Co zrobić z tak pozytywnie rozpoczętym ponurym zaokiennie dniem?

Proponuję wziąć książkę, zapaść się w fotel i przenieść do...Barcelony.
"Gra anioła" to nowa powieść Carlosa Ruiza Zafona, która tak pięknie uśmiechała się do mnie z półki w domowej biblioteczce, że nie mogłam się powstrzymać! "Cień wiatru" (poprzednia powieść tego autora) należy do moich ulubionych wytworów literatury (bynajmniej nie dlatego, że przebył (przebyła? -> powieść, książka) udaną kampanię reklamową w najróżniejszych pismach od Gali począwszy na magazynach literackich skończywszy, stając się po prostu "modnym" - brr, jak dla mnie to nie rekomendacja, a coś wręcz odstręczającego).
Zatem, postanowiłam dać się zaprowadzić w świat ukryty za nader misternie utkaną przez Zafona warstwą tekstu. A może z czysto prywatnych względów zakochałam się już w pierwszym zdaniu? Niby nic, takie sobie zwykłe stwierdzenie: "pisarz nigdy nie zapomina dnia, w którym po raz pierwszy przyjmuje pieniądze lub pochlebstwo w zamian za opowieść". Jednak... Muzyk też nie zapomina. Pierwsze honoraria lub/i oznaki jawnego zachwytu (ba! nawet zwykłego zadowolenia) ze strony publiczności zapadają w pamięć równie mocno, jak pierwsze kroki dziecka. Poza tym, Zafon jak zwykle prezentuje zgryźliwy, acz inteligentnie wyrafinowany styl charakteryzowania bohaterów (choćby byli jednorazowi w swym zaistnieniu na łamach książki). Jeden z moich ulubionych opisów: "Don Basilio obdarzony był wyjątkowo przerażającym wyglądem i sumiastymi wąsami, z nikim się nie cackał i wyznawał teorię, że nadużywanie przysłówków i przymiotników właściwe jest dewiantom i osobom cierpiącym na awitaminozę".
I co Wy na to, drodzy dewianci? :)

Polecam!! Gwarantuję, że zapomnicie o ponuractwie pogodowym, szczególnie dotkliwym w szaroburym, betonowym krajobrazie miasta (no, chyba, że ktoś ma Wawel za oknem...).

Wracając do lektury barcelońskiej, pozdrawiam!

wtorek, 3 lutego 2009

Wieczorową porą: Ojców - zarys impresji...



Nie mogłam się powstrzymać. Z serii: miejsca magiczne...

Ojców. Zamek.

Małe tête-à-tête z ciszą.

Zamek wzniósł Kazimierz Wielki w II połowie XIV wieku. To niezwykłe miejsce. Niewiarygodnie odczuwalna Magia Czasu.

Tempus fugit, ale czasem w tej ucieczce zapomina na chwilę o dziełach rąk ludzkich - tych najbardziej przemijalnych z przemijających.
Choć to nie Ermitaż - jakaż potęga! Cóż za barwna potyczka - człowiek vs czas i wichry.
A jednak w tym boju o, zdawałoby sie retorycznym wręcz końcu, myśl ludzka, zamysł, koncept wcale nie są tak kruche, jak zdawać by się mogło.
Nawet chcąc, lekceważąc okoliczności, rozważać siebie i meandry własnych myśli, uczuć i duszy, nie sposób oprzeć się sile tego niewzruszonego masywu.
Tu można czuć tylko spokój, bezpieczeństwo i... ukojenie.

Dobrej nocy!

Na dobry początek

Długo zastanawiałam się nad sensownością tworzenia (czy współtworzenia) tego dziwnego, wręcz ekshibicjonistycznego zjawiska, jakim jest blog. A jednak - no risk no fan.
Dlaczego "cicer cum caule"? Nie ze szczególnego uwielbienia dla Tuwima, a raczej dla eklektyzmu, parafrazując: pomieszania z poplątaniem. Taki też będzie ten dziennik mój - jak ja: wstrząśnięty nie zmieszany :)

Znajdzie się tu coś o kuchni, książkach, muzyce, podróżach, ciepłym deszczu, wiankach, kawie, dobrym winie, rzeczywistości zastanej, zachmurzonym niebie nad Krakowem, (nie)zmienności bytu, słoneczności nadwiślańskiej, okolicy bliższej i dalszej i pewnie jeszcze wielu na pozór nieistotnych elementach świata przedstawionego.

Zatem - niech stanie się... blog!