czwartek, 6 sierpnia 2009

Żegnaj nam dostojny stary porcie i Mydełko Fa. Gołubie dzień 13

Kochani!

To już ostatnia relacja, bo jutro (inaczej, niż było planowane), zaraz po kolacji wyjeżdżamy i obawiam się, że nie zdążę już napisać. Niemniej jednak powiem Wam, jak będzie wyglądał jutrzejszy dzień, ale to na koniec.

Zacznijmy, jak zwykle, od rana.

8:00 - gimnastyka leśna, już bez brzóz. 9:00 - śniadanie, już bez dyplomów i zaszczytów ;)
Po śniadaniu fitness, a po nim - po jabłka do sklepu, bo na śniadanie zjadłam bardzo mało. Następnie do domku, czytać, oglądać, itd. Obiad o 13.45. Zaraz po obiedzie poszłyśmy sobie z Elką do Sikorzyna. Tym razem same, a więc - w końcu z książką i nutami na spokojnie - nikogo do oprowadzania, nikogo do koncertów wymuszonych. Pogoda dziś była piękna - gorąco i słonecznie! Wysmarowałyśmy się zatem kremem z faktorem 50 (żeby się przypadkiem nie opalić ;)) ) i wyruszyłyśmy na spotkanie ze słońcem. W Sikorzynie w końcu spotkałyśmy pana Leszka Zakrzewskiego - właściciela dworku. Cudowny człowiek! Normalnie go uwielbiam :) Jest pewnie koło 50., jest bardzo przystojny, ma poczucie humoru i klasę. Jest konserwatorem zabytków w Gdańsku. Sikorzyno kupił jako ruinę i powoli doprowadził je do takiego pięknego stanu, jaki prezentuje dziś. Tak naprawdę nie spodziewałam się, że mnie pozna, a on nie dość, że mnie poznał i uściskał, to jeszcze przedstawił mnie swojej córce Marcie, jako swoją przyjaciółkę :) Poza tym - wymógł na nas obietnicę, że przyjedziemy też jutro, no więc już wiecie, jaki mamy plan na po obiedzie :)
Tak, że do kolacji czas upłynął cudownie!!
Na kolację była (z dobrych rzeczy) marchewka surowa i pyszne leczo, więc się objadłam nieprzytomnie, a potem był koncert zespołu Śliwiński Band. Ekstra grali!! Ten Wojtek Śliwiński - wokalista, został polecony przez panią Skrętkowską (od Szansy na sukces), która była ze mną na turnusie w ubiegłym roku. Grali taką muzykę do tańczenia - dużo rock'n'rolla, którego ja uwielbiam, więc się wyszalałyśmy. Nawet jeden pan powiedział mi na ucho, że świetnie tańczę właśnie ten taniec. He he :) (sama to tańczę, ale w parze już rock'n'rolla to za bardzo nie umiem). Poza tym, na tym wieczorku pożegnalnym, bo to to właśnie było, podali jabłka pieczone. Zjadłyśmy z Elą po 3 !! i teraz umieramy kompletnie i pewnie przytyłam z powrotem to, co schudłam. Ale było fajnie :)

Teraz trochę poczytamy i spać.

A plan na jutro jest taki: rano jest gimnastyka w lesie, potem śniadanie, po śniadaniu o 10:00 - fitness (ostatni), o 13.45 - obiad. W tzw. międzyczasie musimy się spakować i zapakować do samochodu tak, żeby mieć na po obiedzie auto gotowe do drogi. O 14.30 ja mam manicure, który mam nadzieję nie potrwa długo i, jak tylko skończę, wsiadamy tym razem w samochód i jedziemy do Sikorzyna - pożegnać się i na herbatę. Wracamy na kolację, odbieramy prowiant za sobotnie śniadanie i zamówione jedzenie i zaraz po kolacji, czyli pewnie ok.18.30 wyruszamy w drogę powrotną do Konina. I w sobotę rano, czyli po 9.00, bo jeszcze mam podpisać jakieś dokumenty, wyruszam do Krakowa.

I to by było na tyle.

Żegnam Was z Gołubia - ja, która przeżyłam i to w dobrym humorze :) Dzięki, że mieliście tyle samozaparcia, żeby czytać te relacje!

Ściskam!!!

środa, 5 sierpnia 2009

"Nasiono jest miększe i łatwiej nam do gotowania...". Gołubie dzień 12

Dziś dzień przechodzenia na warzywa z powrotem.

Ale od początku: najpierw gimnastyka w lesie i brzozy - po raz ostatni, więc trzeba się było porządnie poprzytulać ;) Potem... a no właśnie! Potem zaszczyty, dyplomy i uścisk ręki prezesa :D
O 9:00 mieliśmy śniadanie z honorami. Prześlicznie udekorowany stół - dzikim winem i dzikimi różami - pięknie! i do tego pieczone jabłko :) po takim okresie na 200 kcal, nie dałam prawie rady zjeść tego jabłka! Przed konsumpcją - ulubione słowo naszego kucharza, o którym na koniec, bo to persona której pominąć nie można (nie tylko ze względu na gabaryty - słuszne, jak na kucharza przystało, ale i na koloryt lokalny, że tak powiem), zatem przed wspomniana konsumpcją, przyszli do nas pan Wojtek i szef całego gołubieńskiego ośrodka, wręczyć nam dyplomy, kobiety ucałować, a mężczyznom prawicę uścisnąć, jakoż się przyjęło. Śmiesznie, ale z drugiej strony miło. W ogóle dziś cały dzień mieliśmy dobre jedzenie w naprawdę uroczej aranżacji i stołu i samych talerzy, że się tak wyrażę - wszystko w kwiatach i kolorowo.
Pan Jan - jeden z naszych współkonsumujących, napisał wiersz z okazji zakończenia postu :) przytaczam:

POEMAT WARZYWNO-OWOCOWY

Post na płynach odbyliśmy,
dyplom otrzymaliśmy.
Wszyscy dzielnie się trzymali
po kątach nie podjadali.
Aby na koniec Was zabawić,
pozwolę sobie nas przedstawić:
Zosia nasza monarchini,
Marii Callas następczyni. (to o rocznej Zosi)
Jej Tata prawnik znakomity,
pogromca złoczyńców niespożyty.
I przemiła jego Żona,
do komputera podłączona.
Genio postać niebylejaka,
co następcą jest Fibaka.
Basia chce zrzucić to i owo,
choć na figurę posągową.
Zosia to moja jest krajanka,
z Ursynowa Warszawianka
.
Marta stale uśmiechnięta,
na tych soczkach wniebowzięta.
I Patrycja z wisiorkami,
na zmianę z warkoczykami.
I Agnieszka wdzięczna śmieszka,
co obok na kwaterze mieszka.
Monika w słowach powściągliwa,
ciekawe myśli w sobie skrywa.
Aldona ezoteryczka,
nauk tajemnych zwolenniczka.
Piękna dama aż z Hellady,
w Gołubiu szuka dobrej rady,
co zrobić, by nie chorować
i jak zdrowie swe zachować.
Leszek na płynach debiutuje
i z nami się dobrze czuje.
I ja, Jan, senior w zacnym gronie,
lecz nie wlokę się w ogonie.
Wszyscy tutaj się zżyliśmy
i razem się wspieraliśmy.
Wojtek to zorganizował
i nami sie opiekował.
Za to mu podziękujemy

i wielkie brawa mu dajemy!!!


Jan Makowski, Golubie, 5 sierpnia 2009

Prawda, że miły akcent?
A słowo wyjaśnienia o wspomnianej w wierszy pani Aldonie, o której chyba nie miałam okazji Wam opowiedzieć albo chciałam, ale zapomniałam. TO JEST KOMPLETNA ŚWIRUSKA!!! Nie wiem, ile może mieć lat, ale na pewno pokolenie moich Rodziców. Pewnego dnia przyniosła nam na śniadanie misę tybetańską i kadzidła i stwierdziła, że ona nam teraz zagra, żebyśmy się uspokoili i lepiej oczyścili!! no święci Pańscy!! I grała, tfu! grała, waliła w tę misę przez całe śniadanie, wniebowzięta, że może nam tak pomóc! Na szczęście od kadzideł ją odwiedliśmy ;)
I jeszcze kiedyś wyprorokowała, że jeśli Zosia (ta mała, roczna dziewuszka) zacznie mówić przed 2 rokiem życia, tzn., że ma kontakt ze swoimi przeszłymi wcieleniami :D po prostu Meksyk :)))
No, to tyle o śniadaniu :)

Po śniadaniu fitness - dzisiaj jakoś wyjątkowo spokojne rozciąganie - do "Nothing else matter" na chorałową modłę (choć, jak mnie uczono, chorał gregoriański to nie chorał gregoriański, tylko monodia chorałowa, zatem - nie mylić: chorałowy od monodii ;))- śmiesznie trochę, ale nie mniej męcząco.

Potem chwilka zaledwie przerwy jakiejś i obiad w moim przypadku, bo godziny posiłków jeszcze dziś miałam "stare", czyli 9:00, 12:00, 14:00 i 17:30. Na obiad dostaliśmy zupę z... ZIEMNIAKAMI!!! no po prostu taki czad, że szok :)))) pycha :) Proszę - wystarczy tydzień postu, żeby się człowiek jarał (że się tak wyrażę) ziemniakami ;) ale naprawdę to była ekstra opcja. Dostaliśmy też mielone siemie lniane do posypania - ja tam bardzo lubię - smakuje orzechami, także z zupą z ziemniakami komponowało się genialnie.

Ogólnie, przyznać trzeba, że ten odcinek, dzień 12, będzie bardzo mocno opanowany przez temat: jedzenie :)

o 14:00 miałam kolejny smakowity elemencik, a mianowicie - sałatkę owocową, w której znalazły się: jabłko, winogrono ciemne i zielone, wiśnie, czereśnie, borówka amerykańska, kiwi, pomarańcza i mandarynka - r e w e l a c j a :)

Po obiedzie poszłyśmy z Elą dookoła jeziora - każda w swoim tempie - ja szybko, Młoda - jak stwierdziła - relaksacyjnie. Zmęczyłam się, jak dziki osioł, ale miałam wielka potrzebę spalenia tych ziemniaków i owoców - jednak, jak człowiek przez tydzień nie je, to choćby posiłek był najlżejszy, będzie się czuło dyskomfort. Nadal go czuję niestety. Psychicznie, nie fizycznie.

Jak wróciłam, spałam prawie do kolacji.

Kolacja była, hmm, zbliżona do tego, co czeka nas jutro, czyli barszczowo-warzywna, ale ok.

A po kolacji było... spotkanie z naszym kucharzem połączone z degustacją. Oczywiście przyszły dzikie tłumy, bynajmniej nie na wykład pana Marka, tylko na - ciasteczko, chlebek z oliwą czosnkową i pasztet z cieciorki. Niestety mnie nie wolno było jeszcze jeść, więc w sumie żałowałam, że poszłam. Po pierwsze: już to kiedyś słyszałam, a po drugie... oto kilka przykładów, jak mówi pan kucharz: "kełki, kełkować", "wszystke", "pisze, pisało" (to nagminne), "te oleje bedziemy zakupować", "powstawają wolne rodniki", "glutamjan sodu" (zamiast glutaminiam), "podprawić czosnkem", "czas nam się skróca", "siemienie lnu", "ziarno odtłuszczone pozbyte jest tych dobrych tłuszczy", "jak najwęcej kełek dodawać do potrawy". Do tego nalezy jeszcze dodać fakt, że wyraża się trzy razy wolniej, niż ja myślę, mówię, działam, czy cokolwiek i wygląda, jak Pavarotti, jeśli chodzi o obwód talii. No po prostu męczarnia!
Niemniej jednak - ludzie się najedli. Good 4 them!

A teraz jeszcze jadłospis z trzech dni:

ŚNIADANIE poniedziałek:
  • sok z marchwi, zakwas z buraków
  • surówka: cukinia, truskawka
  • surówka: pomidor, sałata, cebula
  • gotowany seler
  • 1/2 grapefruita
OBIAD poniedziałek:
  • jabłko
  • surówka: burak, por, kminek
  • surówka: ogórek świeży, cebula
  • gołąbki jarskie ze szpinakiem (którego, jak mówi Ela, nie było ;))
  • zupa pomidorowa
KOLACJA poniedziałek:
  • sok owocowy
  • surówka: sałata, papryka, szczypiorek
  • surówka: biała rzodkiem, marchew, jabłko
  • gotowana kapusta czerwona
  • surowa marchew
ŚNIADANIE wtorek:
  • sok z marchwi, zakwas z buraków
  • surówka: kapusta pekińska, pomarańcza
  • surówka: sałata, pomidor, cebula, kalarepa tarta
  • gotowana marchew
  • 1/2 grapefruita
OBIAD wtorek:
  • sałatka z owoców suszonych
  • surówka: rzodkiewka, szczypiorek
  • surówka: ogórek kiszony, papryka
  • gotowane mieszane warzywa
  • zupa ogórkowa (która była cebulowa, wg Eli)
KOLACJA wtorek:
  • sok wielowarzywny
  • surówka: marchew, chrzan, szczypiorek
  • surówka: kapusta biała, cebula
  • bigos z kapusty kiszonej
  • kalarepa surowa
ŚNIADANIE środa:
  • sok z marchwi, zakwas z buraków
  • surówka: biała rzodkiew, wiśnia
  • surówka: sałata, ogórek kiszony, cebula biała
  • cukinia parzona
  • owoc: czereśnie
OBIAD środa:
  • sałatka owocowa
  • surówka: kapusta biała, marchew
  • gotowany kalafior
  • zupa jarzynowa
KOLACJA środa:
  • sok grapefruitowy
  • surówka: kabaczek, marchew
  • surówka: rzodkiewka, papryka żółta
  • gotowany brokuł
  • dodatek: pomidor, szczypiorek

No to tyle na dziś, finis coronat opus! Do jutra!

wtorek, 4 sierpnia 2009

Siedzimy... nic się nie dzieje... A tu nagle Sikorzyno :) Gołubie dzień 10 i 11

Kochani Czytelnicy!

Wybaczcie ten karygodny brak relacji, ale... jak w tytule... NIC SIĘ NIE DZIAŁO. No dosłownie. Wczoraj wstałyśmy, poszłyśmy na gimnastykę... A nie! kurczę, jednak coś się działo. O 7:40, jak pisałam poprzednio, musiałam jechać z Grekami do Kościerzyny do szpitala, bo chcieli zrobić badania krwi. Pojechałam, wytłumaczyłam pani pielęgniarce, jakie badania chcemy zrobić, aczkolwiek musiałam się trochę nagłowić, bo mnie medycznych terminów po rosyjsku nie uczyli... Ale daliśmy radę. Wróciliśmy akurat na śniadanie, więc ominęła mnie gimnastyka i przytulanie brzóz. Szkoda, szczególnie gimnastyki, bo potem na fitnessie czułam się ciężko nierozciągnięta i okropnie leniwa jakaś (aczkolwiek nie wykluczam, że to kwestia 2 łyżeczek miodu, które zjadłam, tfu!, wypiłam w porannej herbacie).

Potem już dzień toczył się normalnie - o 10.00 gimnastyka fitnessowa, potem obiad, czyli zupy do wypicia, chwila przerwy i o 14.00 herbata, potem do domu spać, oglądać "Ranczo", czytać, czy inne tego typu aktywności uprawiać i o 17:30 kolacja. A nie! Kurczę, skleroza - to pewnie przez nadmiar warzyw ;) po obiedzie od 15.45 był znów wykład doktor Dąbrowskiej. Bardzo ciekawy. Naprawdę. Także w sumie z przyjemnością posłuchałam.

Potem rzeczywiście była kolacja i tyle z dnia wczorajszego.

A dziś - od rana standard: gimnastyka i brzozy, potem śniadanko (zjadłam chyba 3 łyżeczki miodu! w herbacie rzecz jasna i byłam taka leniwa na fitnessie, że szkoda gadać - przynajmniej przez pierwszych kilka ćwiczeń). Po tym całym fizycznym maltretowaniu - do domu na półtorej godziny - poczytać kryminał, bo mnie Bocheński za dużo mózgu zabiera ;) i na obiad. Dziś miałam barszcz i, hmm, coś co miało być zdaje się zupą marchwiową, a z marchwi miało jedynie kolor. Czyli woda bez soli w kolorze młodej marchwi. Z koperkiem - o smaku koperku ;) polecam ;)

Po tych zupkach do domu na partyjkę Dominiona z nowymi kartami (za czorta nie możemy rozgryźć Kanclerza!) i na herbatkę/tudzież obiad w przypadku Młodej. Po obiedzie ekipą 5-osobową (Elka, pani Basia ze Śląska i jej dwie córki lat: 11 i 9 oraz ja) wybrałyśmy się do Sikorzyna, gdzie przecież zostawiłam nuty, a koniecznie musiałam je odebrać :) wypiłyśmy przy okazji pyszną białą herbatę z figami i gruszkami - rewelacja :), poodpoczywałyśmy, ja trochę pograłam - super! No i z bólem serca, ale trzeba było moje miejsce kochane pożegnać...

Wróciłyśmy na kolację - przepyszne soki miałam!! ale to pewnie przez to, że to ostatni dzień - od jutra znów warzywa... a szkoda.

Po kolacji był wykład pani Joli - dietetyczki naszej - o zdrowym żywieniu. Bardzo ciekawy. Tyle, że sporo informacji na raz i nie sposób wszystkiego zapamiętać. Wiedzieliście np., że brokuły powinno się moczyć przez 30 min. przed ugotowaniem albo wkrojeniem do sałatki w wodzie z sokiem z cytryny albo octem jabłkowym, żeby cała chemia z nich wylazła? Bo ja nie :)

Teraz jest jakiś koncert pana Edmunda Lewańczyka - Kaszuba z akordeonem. Jak go szanuję, tak podziękowałam. Słyszałam w tamtym roku i powiem Wam, że folk kaszubski z wykonawcą dobijającym 80. mnie nie kręci ;)

No, to jutro na śniadnie dostaniem puchar owocowy (przynajmniej zawsze tak było), dyplom (he he he) i uscisk ręki prezesa oraz, o niebiosa!, pamiątkowe zdjęcie z dyplomem :D

Do jutra zatem!

niedziela, 2 sierpnia 2009

Kartuzi, glina i dom do góry nogami. Gołubie dzień 9

Dziś był ciekawy i pełen wrażeń dzionek. Rano nie było gimnastyki, bo w niedzielę nigdy nie ma, ale za to zaraz po śniadaniu, kto się na początku wyjazdu szybko zapisał, pojechał na wycieczkę po Kaszubach. Oczywiście nie całych, ale 5 miejsc zobaczyliśmy. Ba! Nawet 6, ale o tym na koniec.

Plan wycieczki obejmował: Szymbark, Wieżycę, Kartuzy, Chmielno i Węsiory.

Zatem od początku. Szymbark – pisałam już o tym rok temu, ale dla tych, co jeszcze wtedy nie czytali i nie wiedzą, napiszę raz jeszcze. Jeśli ktoś czytał i wie albo nie czytał i wie z innego źródła – może ten fragment pominąć.

Szymbark znany jest właściwie tylko ze swojego Centrum Edukacji i Promocji Regionu, czy coś w tym guście – kompleksu tak eklektycznego, że ciężko porównać to do czegokolwiek innego. W czym eklektyzm? Już mówię. W obrębie tegoż Centrum można zwiedzić i zobaczyć: najdłuższą deskę świata (z tego, co mówił przewodnik, to już ktoś nas wyprzedził zdaje się), chatę Sybiraka, łagier, pociąg, którym wywozili jeńców na Syberię, domy osadników kanadyjskich (Kaszubów, którzy wyjechali w poł. XIX wieku), bunkier GRYF POMORZA, dom do góry nogami, kościół, w który zostały wbudowane deski z dachu domu Sybiraka i zrekonstruowany szlachecki dworek, w którym obecnie mieści się Biblioteka Sybiraków. Poza tym wszędzie są lody, gofry i kiełbaski (dla nas – makabra! – szczególnie zapachy). No sami powiedzcie? Niezłe rokokokoko, co? :)

Poniżej dom, który stanął na głowie.



I teraz po kolei. Deska, jak to deska – jak dla mnie szału nie robi, choć rzeczywiście jest długa. 36,82cm. Z daglezji wycięta. No, dobra, ciesielska robota ;) Potem następuje seria rzeczy, które na mnie robią wrażenie duże. Choć nie miałam nikogo, kto zostałby zesłany na Syberię, oglądając te wszystkie straszne rzeczy, jakoś się człowiek czuje mały, leniwy, wygodnicki i mocno niedoceniający tego, co ma…
Nie mam zdjęć pociągu ani domu, czy łagru, bo jakoś… nie wiem, miałam poczucie, że to nieetyczne się tam fotografować… Może to trochę głupie, ale tak czułam. Pewnie można sobie w internecie pooglądać.
Do bunkra nie weszłam – ani teraz, ani rok temu. Ludzie wychodzili i mówili, że wrażenia mocne. Ja spasowałam. Jakoś nie mogłam po tym zestawie syberyjskim przeżywać jeszcze bombardowania…

A teraz ciekawostka: siedziałam sobie przy wyjściu z bunkra i czekałam na resztę. Nagle podchodzi do mnie pani z Grecji (jedna z kilku, które są akurat na turnusie) i pyta, co ja robię w życiu, kim jestem, itd. Więc jej powiedziałam, że między innymi jestem translator from russian, a ona do mnie: from russian? No to dawaj budiem gawarit’ po-russki. No wcięło mnie całkiem. Okazało się, że studiowała medycynę w Moskwie i mówi pięknie po rosyjsku! Czad – tak dawno nie mówiłam, że myślałam, że wszystko zapomniałam. A jednak nie :) choć oczywiście słówek mi trochę brakuje… Tak, że od tej pory miałam rosyjskojęzycznego rozmówcę. Potem tłumaczyłam im wszędzie, gdzie się dało, a oni swoim znajomym na grecki. Bardzo kosmopolitycznie. Najgorzej było z krużgankami, kurdybanami, kaplicami i pierwowzorami haftu kaszubskiego ;) Czasem zdania wyglądały tak: JA „how to say chapel in russian?”/ONA ”I don’t know”/JA „so, this chapel była pastrojena w XVI wiekie” ;d
Ale raczej było pięknie i poprawnie. A jak cudownie było znów usłyszeć ten język i móc go używać!

Po Szymbarku pojechaliśmy do Wieżycy. Jest tam wieża widokowa, na którą wskrobała się Elka, bo ja byłam w tamtym roku i wystarczy – nie dość, że są prześwitujące stopnie, to jeszcze cała górna platforma buja się od wiatru! Brrr!

Widok z wieży na Wieżycy


Kolejny punkt programu to Kartuzy. Nie pamiętam, w którym wieku klasztor Kartuzów został tam założony, ale ci Karuzi to są straszni hardcore’owcy! Nie dość, że żyją w eremach, wychodzą z nich tylko na nabożeństwa, ale nie mają prawa z nikim rozmawiać (rozmawiają tylko w niedzielę i to tylko i wyłącznie o sprawach zgromadzenia!), to jeszcze poszczą strasznie restrykcyjnie – 3 dni w tygodniu post całkowity, czyli woda, 3 dni – post taki normalny, czyli chyba jeden posiłek dziennie (generalny zakaz mięsa) i tylko w niedzielę mogą zjeść rybę. No masakra! Kartuzów w Kartuzach już nie ma, ale jest kościół i jedna ta ich pustelnia (nie wiem, czy to jest ten erem, czy ta erema, ale obstawiam rodzaj męski). Kościół zwiedziliśmy – przetłumaczyłam, jak umiałam (przy „krużgankach” się poddałam i chyba powiedziałam, że była tam płaściadka).

Oto i "kawałki" kartuzkiego nasljedstwa





Z Kartuz pojechaliśmy do Chmielna, gdzie jest muzeum garncarstwa. Wiem, że brzmi mało pociągająco, ale jest malutkie, więc nie obciąża za bardzo chodzeniem i zbiorami, a poza tym pan Grzegorz – garncarz, pokazuje, jak się te cuda robi. Naprawdę, to niesamowite – kilka ruchów i wychodzi takie cacko, że szkoda mówić! A teraz, uwaga uwaga, poprosiłam pana Grzegorza, czy nie mogłabym spróbować i…. zgodził się! :) Kurczę, strasznie to trudne! Zrobiłam okrutnie pokraczną (w porównaniu z jego wyrobami) miseczkę, ale byłam dumna i blada! Oczywiście nie obyło się bez kraksy - jeden kawałek gliny mi odleciał - ot tak sam z siebie ;) (dzięki Bogu, że w nikogo nie trafił, bo dopiero by było!).

Poniżej ja przy kole garncarskim i mój wyrób pierwawa sorta ;)

(te sexi spodenki, 3 razy na mnie za duże, dostałam od pana Grzegorze w celach ochronnych ;))

:)))


Kupiłyśmy sobie z Elką ogromne kubki w Chmielnie z kaszubskimi wzorami, więc coś mamy na pamiątkę.

Kolejnym i ostatnim punktem programu były Węsiory i kamienne kręgi. Jest kilka teorii nt powstania tych kręgów – jedna o Gotach, że to oni przywędrowali i sobie zrobili magiczne kręgi do obrzędów i obrony kurhanów, w których grzebali swoich zmarłych, itd. Teorię tę obala trochę fakt, że w innych miejscach, w które, jako lud koczowniczy, przewędrowali owi Goci, takich kręgów nie znaleziono, więc prawdopodobnie są one wcześniejsze, a Goci zaadaptowali je po prostu do swoich potrzeb. Trzecia teoria, na podstawie badań porostów na kamieniach tworzących kręgi jest taka, że są one (kamienie) tam już o ponad 10 000 lat, więc Goci mogą się schować. Poza tym te kręgi to istny raj dla bioenergoterapeutów i różdżkarzy, bowiem emanują taką energią, że leczą nawet raka (tak mówią). No cóż – ja tam nic nie czułam, ale może to właśnie o to chodzi. Kaszpirowski też mówił tylko „adin, dwa, tri, skażytie mienia, gdie siditie” i ludzie zdrowieli ;) Niemniej jednak – ludzie się na kamieniach kładli i… leżeli, doenergetyzowując się zasadniczo (jak twierdzili) :)
Jak wyjeżdżaliśmy z kręgów, przewodnik powiedział, że jesteśmy taką fajną grupą, że ona ma propozycję – co my na to, żeby pojechać do Ziemi Świętej jeszcze teraz? No więc, po chwili lekkiej konsternacji, wszyscy ochoczo przystali na ten bonus. I rzeczywiście, pojechaliśmy (właściwie przejechaliśmy nie zatrzymując się) do wsi… BETLEJEM :)
jest tam tylko jedno gospodarstwo, ale Betlejem jest!

Wróciliśmy dokładnie na kolację. Bardzo dobre soki były u mnie. Dziś jadłospisu nie będzie, bo z okazji wycieczki, dostaliśmy prowiant.
Po kolacji, daliśmy się jeszcze namówić Grekom na spacer dookoła jeziora. I dobrze – baaardzo miły spacer. Całą drogę dyskutowałam sobie z panią Greczynką po rosyjsku. Potem dołączył do nas taki pan Jacek, który śpiewa w chórze cerkiewnym i śpiewaliśmy po grecku i rosyjsku piosenki. Wyobraźcie sobie – grupa świrów z kijkami do nordic-walkingu idzie przez las i wydziera się „Rascwietali jabłoni i gruszy…” :D

No, jutro za to, w ramach zacieśniania więzów międzynarodowych, obiecałam zawieźć Greków na badania krwi do szpitala i jestem z nimi umówiona o 7:40 w ośrodku! Ech, czyli trzeba wstać wcześniej sporo… No i z gimnastyki nici, ale trudno – pomogę przecież.

Do jutra Kochani!

sobota, 1 sierpnia 2009

Botanical Garden i handlowcy. Gołubie dzień 8

To już 8 dzień tutaj! Czyli za półmetkiem :) Dla mnie jeszcze 3 dni mojego postu. Coraz lepiej!

Dzień 8, jakkolwiek przełomowy, bo już od tej pory będzie z tzw. górki, rozpoczął się jak każdy inny do tej pory - przytulaniem się do brzóz w szlachetnym celu samopoznawczym ;)
Potem śniadanie - jak zwykle herbata z miodem dla mnie, a jadłospis warzywny na koniec.

Po śniadaniu o 10:00 fitness. Fajny był, bo w trochę innej konwencji - przy drążkach, jak baletnice, he he. Choć nie powiem, że lekki. Oj, nie.

Po fitnessie na chwilę do domu, poczytać i... pospać ewentualnie i na 12 ja na obiad. Dziś na obiad poza zakwasem, dostaliśmy, hmmm, jakby to dyplomatycznie ująć... WODĘ, W KTÓREJ GOTOWAŁ SIĘ WCZEŚNIEJ KALAFIOR!! No dobra, można to nazwać fachowo wywarem z kalafiora, ale nie da się ukryć faktu, że była to praktycznie woda, w której jedyną wartością, nie tylko smakową, ale i zauważalną, był dodany przez nas własnoręcznie koperek. Czyli się nie popisali dziś. Ale lepszy rydz, niż nic, więc zjadłam pewnie ze 2,5 filiżanki tejże koloidalnej zawiesiny (choć koloidalne to to było ledwo co).

Po obiedzie na chwilę z powrotem do pokoju i znów moment na lekturę, a ok. 15 poszłyśmy sobie z Elką do Gołubieńskiego Ogrodu Botanicznego. Kurczę, naprawdę miłe miejsce! No, może w porównaniu z krakowskim wypadłby gorzej, ale nie ma co narzekać. Zrobiłyśmy mnóstwo zdjęć - kilka zamieszczę i wierzcie mi, że chciałabym więcej, ale nie mogę nadwerężać łaskawości iPlusa ;) btw, wiecie, że mówi się nadwErężać?? pewnie wiecie... ale przyznam Wam się, że ja całe życie myślałam, że prawidłowa forma to nadwYrężać... no, ale już wiem, że nie :)
Przez to, że poszłyśmy do tegoż miejsca zielono-kwiecistego, wystawiłyśmy do wiatru jedną panią, która umówiła się z nami na saunę. Trochę głupio, ale pogoda była prześliczna (co tutaj jest rzadkością) i nie chciałyśmy tego stracić, a babka nie przyszła na herbatę popołudniową i nie miałyśmy jej nawet jak poinformować o tym, że nie idziemy. Jej strata. Obraziła się. Ale ja mam to w głębokim poważaniu. Szczególnie, że jej nie lubię po prostu. No.

Po powrocie z ogrodu, poszłyśmy prawie od razu na kolację. Dobra była - u mnie 2 soki (z pszenicy, jabłka i cytryny i drugi, hmmm, nie wiem z czego, ale na pewno miał jabłko i był żółty :) ). A po kolacji był pokaz gotowania AMC czy jakoś tak. Stwierdziłyśmy zgodnie, że można byłoby się przejść z ciekawości, może coś fajnego zasugerują. Oczywiście okazało się, że to jest prezentacja na zasadzie Zeptera. Garnki naprawdę fajne, ale kto ma do wyłożenia od ręki 4150 zł lub 13.000, jak kto woli ;) No ja w każdym razie nie mam. Ale dostałam nożyk do warzyw za to, że przyjechałam z miejsca położonego najdalej od Gołubia, he he :) i Młoda też dostała nożyk za to, że... podała się za pana Leszka :D A było to tak, że pan Leszek po prostu wyszedł w trakcie prezentacji, ale wypełnił wcześniej kupon, który brał udział w losowaniu gadżetów - klasyczny zabieg marketingu sieciowego. I akurat ten jego kupon został wylosowany. Pan prowadzący z uśmiechem na twarzy przeczytał "Pan Leszek z ....." i stwierdził, że kurczę, pana Leszka już nie ma. A Młoda na to, z jeszcze większym uśmiechem, "to ja mogę być panem Leszkiem" :D i dostała nożyk pana Leszka (ku swojemu i mojemu ogromnemu zdziwieniu).

Tak, że udał nam się dzień - przynajmniej jeśli chodzi o nożyki do warzyw :D

Jutro jedziemy na wycieczkę po Kaszubach. Ja już na niej byłam, ale nie miałam aparatu, więc jadę jeszcze raz ;)

A teraz pora na... kalafiora ;) czyli jadłospis z dziś (dieta OW):

ŚNIADANIE:
  • sok z marchwi, zakwas
  • surówka: biała kapusta, marchew, koper
  • surówka: sałata, rzodkiewka, cebula czerwona
  • gotowana kalarepa
  • mandarynka
OBIAD:
  • jabłko
  • surówka: marchew, jabłko, cytryna
  • surówka: ogórek kiszony, papryka
  • gotowana cukinia faszerowana
  • zupa jarzynowa
KOLACJA:
  • sok owocowy
  • surówka: kapusta kiszona, cebula
  • surówka: kabaczek z sokiem z cytryny
  • rzodkiewka
  • gulasz warzywny

A poniżej kilka zdjęć (to z jarzębiną jest Elki autorstwa):