piątek, 31 lipca 2009

Chopin, dzikie wino i biała herbata. Gołubie dzień 7

Stało się - w końcu byłyśmy w Sikorzynie! Moim ukochanym, ubóstwianym, "zapadłym" bardzo głęboko w serce zakątku świata :)

Ale od początku - chronologia musi być, choć jak twierdzi Franek Starowieyski (jak sam o sobie mówi), dla kobiet nie istnieje coś takiego, jak chronologia. Nawiasem mówiąc "Przewodnik po kobietach wg Franciszka Starowieyskiego" jest rewelacyjny. Gorąco polecam!

Zatem, dzień 7 rozpoczął się beznadziejnie szarą i zimno-deszczową pogodą... Zaczęło się już wczoraj po południu, bo przez cały dzień była zdecydowanie zbyt-ładna-pogoda, a że równowaga w przyrodzie musi być, rozpętała się taka ulewa (kurczę, czy ulewa może się rozpętać, czy to związek frazeologiczny zarezerwowany dla burzy?), że aż strach. Na szczęście siedziałyśmy sobie wtedy pod dachem, słuchając koncertu.
Skoro już wspomniałam o koncercie, trochę o nim opowiem (ale krótko). Kwartet to był, jak wspomniałam ostatnio, ale bynajmniej nie skrzypcowy. Skład był następujący: skrzypce, klarnet, akordeon i wiolonczela. Dość eklektycznie, ale grali (choć równie eklektycznie, jeśli chodzi o program, ale to przecież była chałtura, więc nic dziwnego) naprawdę nieźle. Nie było "Arii na strunie G", za to grali sporo jazzowych kawałków. No, oczywiście Coltrane czy Davis to to nie byli, bo i instrumentarium raczej nie do końca jazzowe, ale dobrze się tego słuchało. Taki swinging jazz. Na koniec zagrali jeszcze "Tjomnaja noć" (he he, zapis taki, żeby każdy się zorientował, choć jak się nie zna, to i tak pewnie kiepsko z orientacją w tej materii) - hit rosyjskiego romansu z czasów przed Gorbaczowem, jak przypuszczam :) Tak, że koncert można zaliczyć do udanych.

A teraz do dnia dzisiejszego powrót.

Wymarsz dla mnie był o 7:50 z ośrodka i znów - zmowa milczenia przez las i... do brzóz. Tyle że trochę ciężko się skupić na własnym wnętrzu, kiedy tkwisz przytulony do jakiejś nieszczęsnej białokorej rośliny wysokopiennej, a na głowę co chwilę kapie ci deszcz (przy czym "kapie" to eufemizm). Tym bardziej musieliśmy wyglądać komiczno-żałośliwie :) Potem rozgrzewka przed fitnessem, czyli ta poranna porcja gimnastyki i sio na śniadanie.
Dla mnie śniadnie to wiadomo co - herbata z odrobiną miodu ewentualnie. Elki jadłospis podam na końcu.

Po śniadaniu (przypominam, że pogoda nadal do kitu - zimno, deszcz, wiatr - ba! a my nadal twardo w naszej zewnętrznej jadalni... brrr) - fitnessowo. Tym razem z piłkami. Niektóre czynności z tymi piłkami są dla mnie NN (niezaprzeczalnie nieosiągalne) - trochę śmiechu z Młodą miałyśmy nad własną pokracznością. Ale przynajmniej skaczemy DO RYTMU :d

Potem - do domu, dokończyłam "Przewodnik po kobietach" i na obiad - ten czas płynie jakoś nadmiernie szybko. Obiad był dobry - zakwas i... pomidorówka (dla mnie the best soup ever - nie w Gołubiu, tylko generalnie). Do domku, szybkie pranie i odcinek "Rancza" (do czego to doszło! ale dobrze robi na depresję takie odmóżdżenie, bądź co bądź, miłe) i na, hmm, zawsze mam problem z nomenklaturą przy tym posiłku popołudniowym - powiedzmy: popołudniową herbatkę i zaraz po niej - wyruszyłyśmy (nawet sporą gromadą) do Sikorzyna.

Przeszłyśmy ten 3-kilometrowy dystansik z prawdziwą przyjemnością, bo... uwaga, uwaga.... w końcu słońce uraczyło nas swoją zbawienną obecnością!

Dwór Sikorzyński nic się nie zmienił. No, może wyładniał jeszcze (jeśli to możliwe)! A nie! Otworzyli część dla gości i można spędzić noc w prawdziwym dworku szlacheckim. MUSZĘ się kiedyś wybrać... To musi być cudowne, obudzić się i zejść na dół, jak prawdziwa szlachcianka.. Ech! 120 zł za noc, więc nie tak tragicznie (oczywiście nie chcę więcej, niż jedną noc). No, ale to marzenia, więc odkładamy na później.
Panie, które oprowadzają po dworku w końcu dorobiły się XIX-wiecznych sukien i teraz tak się ślicznie wtapiają w "krajobraz", że aż miło patrzeć.
Pianino nadal jest i nadal stroi, więc zaraz zasiadłam do niego i zaprezentowałam zabytkowym piecom swoje nędzne umiejętności. Jak ja to uwielbiam (granie w tym pięknym miejscu rzecz jasna, a nie prezentowanie piecom nędznych umiejętności pianistycznych)!! Na wszelki wypadek zostawiałam nuty, żeby mieć pretekst do powrotu :)
Potem wypiłyśmy herbatę (białą z mandarynką) w altanie obrośniętej dzikim winem, różami i fuksją, z białych, porcelanowych filiżanek Villa Italia (no, Ćmielów to to może nie jest, ale i tak było pięknie). Siedziałyśmy (no ja trochę siedziałam, a trochę grałam i nawet miałam widownię, he he) aż do 17 prawie (bo o 17 zamykają). Postaram się jeszcze dodać kilka zdjęć, ale nie obadałam jeszcze, jak się tym moim aparatem robi zdjęcia w pomieszczeniu i strasznie ciemne wyszły. Następnym razem zrobię lepsze i więcej.

Z Sikorzyna przyszłyśmy dokładnie na kolację o 17:30. Moja kolacyjka: dwa pyszne soki owocowe (jeden z jabłek, czegoś tam i mięty, a drugi z jakichś ciemnych owoców i na pewno z kiwi). o 18:45 miał być (i pewnie jest) jakiś koncert, ale zlekceważyłyśmy do z Elką i właśnie siedzimy na naszym balkonie, ja z komputerem, Młoda z książką i odpoczywamy.

Poniżej jadłospis z warzywoowoców z dziś:

ŚNIADANIE:
  • sok z marchwi i zakwas
  • śliwka
  • surówka: kapusta czerwona z pomarańczą
  • surówka: kalafior, czosnek, ogórek kiszony
  • gotowany burak
OBIAD:
  • jabłko
  • surówka: kalarepa, papryka, jabłko
  • surówka: ogórek kiszony, cebula
  • gotowany kalafior i brokuł
  • zupa porowo-cebulowa
KOLACJA:
  • sok owocowy
  • surówka: pomidor, cebula, sałata, rzepa
  • surówka: owoce (pomarańcza, winogrono, śliwka, kiwi, jabłko)
  • cukinia
  • leczo warzywne

A poniżej zdjęcia mojego ukochanego zakątka:





Do jutra!

czwartek, 30 lipca 2009

Smutek i masażystka. Gołubie dzień 6

Eureka! Już wiem, co się dzieje ze mną i z moim niedoendorfinizowanym mózgiem!
Otóż jest tak, proszę Państwa, wyjaśniono mi, że na głodówce, to normalne, że mogą się zdarzać spadki nastroju, nawet do takich mocno depresyjnych klimatów, które ewidentnie dopadły mnie wczoraj i dziś też (zobaczymy, jak będzie wieczorem, bo chwilowo mi przeszło). Rozmawiałam dziś z panem Wojtkiem, który prowadzi grupę na płynach, czyli tę głodówkową i zapytał mnie tylko, jak się czuję fizycznie. Odpowiedziałam, że dobrze, ale moje psyche jest na poziomie Rowu Mariańskiego mniej więcej. Spojrzał na mnie i zapytał, jaki miałam ostatni rok. Nawet się nie zastanawiałam, co sami wiecie, jaki miałam. Przerąbany, a już ostatnie pół roku, to w ogóle - kilkanaście godzin poza domem, Kraków-Katowice, stres i absolutny brak czasu na odreagowanie go... no i mam teraz. Jak mawiają Rosjanie "i tut sobaka zaryta" - otóż to. Teraz wiem, więc nawet, jak mi nie przejdzie od razu, wiem skąd się bierze taki efekt. A to już dużo. Niemniej jednak, choć to wina tej mojej głodówki, zrezygnować nie zamierzam! Ale ciąć się też nie zamierzam, więc obiecuję solennie, że jak już nie dam rady - przejdę na warzywa.

A teraz o dniu dzisiejszym, a przynajmniej tej części, która już minęła.

Początek standardowy dość, choć z małą wariacją ze względu na tę płynową dietę moją. Otóż - wychodzimy 10 min przed 8:00, żeby w całkowitej ciszy (trochę, jak na tym Bazowym spacerze) przejść taką tajną leśną ścieżką do grupy brzóz. Tam się zatrzymujemy na kilka minut i... hmm, jakkolwiek sekciarsko by to nie brzmiało - przytulamy się do drzew. Wiecie, śmiałam się z tego w zeszłym roku, ale... przyjemne to! Poza tym, ten spacer w milczeniu, przy moim depresyjnym mocno stanie porannym, wzbudził taki ogrom emocji, że po prostu szłam i płakałam... Ale to było dobre. I potrzebne zadaje się. Tak, że doceniam efekt. Choć pewnie z perspektywy reszty grupy, nadal wygląda to śmiesznie.

Potem jest normalnie gimnastyka ta poranna i śniadanie. Ja na śniadanie dostaję herbaty (ile chcę, he he) i nawet troszkę miodu można, jak ktoś chce. Ja dziś chciałam. Ewidentnie chciałam.

Po śniadaniu fitness - jak dla mnie dziś był wycisk, ale że wszyscy wiecie, że kondycję mam raczej lichą, to pewnie był to normalny fitness, tylko ja nie daję rady. Ale to nic. Nie przejmuję się.

Następnie poszłam zamówić pyszności do jedzonka na wyjazd, tzn. 1 kg ciasteczek otrębusków (bez cukru, a takie pyszne, że szok!), 1 kg pasztetu z cieciorki (rewelacyjny jest) i 1 kg twarogu takiego wiejskiego - te nasze sklepowe się nie umywają, a ja w Krakowie nie mam źródła takiego dobrego nabiału. Oczywiście ciasteczka i pasztet - na pół z Elką.

Potem wróciłyśmy do siebie i rozegrałyśmy partyjkę Dominiona. Wygrałam, ale już BARDZO NIEWIELKĄ przewagą, bo 45 do 42. Elka robi postępy w zastraszającym tempie. Kolejną partię już pewnie przegram. Przygotowuję się psychicznie ;)

Jak tylko skończyłyśmy - nastała godzina 12.00, co dla mnie oznacza obiad. Skierowałam zatem kroki ku naszej stołówce pod chmurką i wypiłam obiad :) a dobry był: oczywiście zakwas z buraków, a do tego zupa jakaś taka, hmm, marchewkowa chyba. I na dodatek, wywalczyłam jeszcze od koleżanki, która ma nietolerancję pokarmową na marchewkę i dostała pyszną zielona zupę z brokułów, groszku i czegoś jeszcze, całą filiżankę zielonej zupki. Jednym słowem - objadłam się, jak dziki osioł :)

Po obiedzie na chwilę poszłam do siebie, ale zaraz na 14 musiałam wracać na herbatę - no można się zabić, ile tego jedzenia i picia tu jest :D

Aaaaa! Zapomniałam! Odnośnie tytułu "odcinka" - po śniadaniu poszłyśmy jeszcze zapisać się na MASAŻ! W tajemnicy Wam powiem, że ja nigdy w życiu nie byłam na masażu. No więc moja ciekawość sięgnęła zenitu ;) Elka poszła na 14.30, a ja na 15.15. Tak naprawdę właśnie wróciłam i tak: po pierwsze było bardzo sympatycznie i teraz mam tak luźne mięśnie karku (w sensie rozluźnione of course), że aż nie wiedziałam, że tak się da, po drugie jednak: myślałam, że umrę tam ze śmiechu!!! Boże, ja mam takie łaskotki, że aż mi było głupio :D Stóp nie pozwoliłam dotknąć w ogóle, ale na miejsca na żebrach i wzdłuż kręgosłupa, to już nie miałam wpływu. No makabrycznie źle się zachowywałam ;) choć, dla porządku, ostrzegłam panią o moim, hmmm, defekcie :))
Niemniej jednak - nie żałuję i kto wie, może pójdę raz jeszcze!

Teraz, za godzinę mamy kolację (dla mnie tym razem soki warzywne dwa), a potem jest koncert studentów z AM z Gdańska. Byłam na nim w tamtym roku, ale chyba i teraz się przejdę. Fajnie grają - kwartet smyczkowy, o ile się nie mylę. Tylko, błagam, bez "Arii na strunie G", bo umrę! Choć obawiam się, że płonne moje nadzieje i błagania (czy błagania mogą być płonne? chyba nie...).

A teraz, obiecany jadłospis z wczoraj i dziś, spisany przez E.D.

ŚNIADANIE wczoraj:
  • sok z marchwi
  • zakwas z buraków
  • jabłko
  • surówka z ogórka kiszonego, pomidora i cebuli
  • surówka z kapusty pekińskiej
  • gotowany kalafior
OBIAD wczoraj:
  • sok z jabłek, cytryny i młodej pszenicy
  • borówki amerykańskie
  • surówka z buraków z chrzanem
  • surówka z rzodkiewki
  • gołąbki (w kapustę zawinięte, zgadnijcie co?, warzywka :))
  • zupa warzywna
KOLACJA wczoraj:
  • sok wielowarzywny
  • surówka z selera i kiszonej kapusty
  • rzodkiewka
  • gulasz warzywny
ŚNIADANIE dziś:
  • sok z marchwi i zakwas z buraków
  • czereśnie
  • surówka z pakusty pekińskiej i rzodkiewki
  • surówka z cukinii z jabłkiem
  • gotowana biała rzodkiew
OBIAD dziś:
  • 1/2 grapefruita
  • surówka z pomidora z cebulą
  • surówka z brokuła i ogórka kiszonego
  • gotowana brukselka z kapustą kiszoną
  • zupa pomidorowa
KOLACJA dziś:
  • sok owocowy
  • surówka z białej kapusty, papryki, cebuli i kalarepy
  • surówka z marchwi
  • mus owocowy
No, to tyle, Kochani.

Do jutra! Trzymajcie kciuki, żeby było słońce, bo wybieramy się do mojego ukochanego Sikorzyna (at last!!)


p.s. jakbyście mieli ochotę skomentować coś albo się odezwać, a pod postem się nie da, bo żądają zalogowania się, maile dochodzą :)

środa, 29 lipca 2009

Jezioro. Gołubie dzień 5. Photos.

No to wrzucam kilka zdjęć jeziora (no bo to na razie jest główny punkt programu). Pewnie nie różnią się strasznie od wczorajszych, bo w końcu to tylko to samo jezioro, ale... ładne to nasze jezioro.
Enjoy!





Huśtawka. Gołubie dzien 5

Dzień zaczął się jak zwykle - 8:00 rano w lesie. Rozgrzewka ok, ale też jak zwykle. Potem śniadanie. I tutaj jednak jest pewna zmiana, bo ja dziś na śniadanie, tak jak pisałam wczoraj, dostałam... 2 i pół szklanki soli glauberskiej z miodem i sokiem z cytryny do wypicia. Ohyda, jak mało co! Generalnie miałam złe wyobrażenie o tej soli, bo myślałam, że jest... słona. Nie uważacie, że dość logiczne i uzasadnione było moje założenie? Otóż nie. Sól glauberska jest... gorzka! okropnie, paskudnie gorzka - jak piołun. Coś po prostu obrzydliwego. No, ale wypiłam - cóż było robić... Zadziałało, jak miało zadziałać, przez co nie poszłam na fitness. Szkoda, ale nie dałabym rady.
Tak, że dziś od rana jestem już na tych płynach. Stąd też może trochę tytuł dzisiejszego wpisu. Teoria jest taka, że na diecie owocowo-warzywnej i pokrewnych (czyli na poście też) mózg sobie wytwarza mega dużo endorfin i jest cholernie szczęśliwy. Mój jest wobec tego chyba jakiś felerny, mocno defektywny i bardzo niedoendorfizowany! O ile początek dnia był taki sobie, środek naprawdę fajny, to końcówka jest taka, że mam ochotę komuś przywalić! Na szczęście zostawiłam Młodą w ośrodku (o 19.30 jest występ jakiejś lokalnej folkowej kapeli i potańcówka, którą mam w tym momencie w głębokim poważaniu), więc mogę się tu po cichu frustrować i wkurzać, nie robiąc nikomu krzywdy. Wam też nie robię pisząc o tym (mam nadzieję). Uznajcie to za moją małą psychoterapię i zrozumcie. Proszę.
No, w każdym razie nie będę tu kląć ani zachowywać się cokolwiek nieparlamentarnie, tak, że bez obaw.
Wracając jednak do początku dnia...
Po tym nieszczęsnym śniadaniu (co było na owocowo-warzywnej napiszę, jak tylko Ela doniesie mi takie informacje, bo my siedzimy zupełnie gdzieś indziej, niż ci warzywni i nawet nie mam możliwości zaobserwowania. Zresztą nie wiem, czy chcę obserwować.), poszłam do domu, bo zapowiadano, co zapowiadano, czyli wewnętrzną apokalipsę niemalże.
O 12.00 już mieliśmy obiad, więc za dużo czasu nie dzieliło tych dwóch posiłków. W każdym razie przez tę sól i jej działanie - było mi psychicznie źle, fizycznie okropnie zimno i wypiłam chyba z litr wody (co tutaj wcale nie jest takie częste).
Na obiad dostaliśmy zakwas z buraków na ciepło i zmiksowaną zupę jarzynową, co było naprawdę bardzo smaczne! Tak, że miło. Poza tym, jak już wspomniałam - siedzimy w innym miejscu, niż reszta, a to inne miejsce to altana na zewnątrz, co przy doskonale słonecznej pogodzie, jaka nas dziś nawiedziła, zaskoczywszy do pół śmierci, sprawia, że konsumpcja w takich okolicznościach przyrody może się wiązać jedynie z przyjemnością (więc może trochę tych endorfin mnie zaszczyciło swoją krótkotrwałą bytnością).
Po tym moim obiedzie poszłyśmy się poopalać. Oczywiście nie posmarowałam się jeszcze wtedy żadnym kremem i teraz mam za swoje - nie dość, że wyglądam jak prosię - różowa, jakbym starała się o posadę "twarz pudelka.pl" (ba! spokojnie mogę konkurować z tipsami Dody), to jeszcze pewnie mnie to zacznie boleć, no i teraz jest mi zimno i mam dreszcze - głupie dziecko!
o 14.00 ja miałam herbatę, a Ela obiad. O 15.00 wynajęłyśmy sobie rowerek wodny i godzinę popływałyśmy, także to w sumie było miłe, tyle że dość męczące mimo wszystko. Myślałam, co prawda, żeby pójść jeszcze dziś wokół jeziora, ale chyba spasuję. W ogóle mam klimat pt."pasuję"...
Jak wróciłyśmy z tego wodnego transportu, rozpoczął się wykład o toksynach i nietolerancjach pokarmowych - skądinąd bardzo ciekawy, ale potencjalnie hipochondrykogenny! Kurczę, jak sobie człowiek posłucha o objawach i schorzeniach, nie ma opcji, żeby u siebie czegoś nie znalazł. Także trzeba się mieć mocno na baczności i racjonalizować wszystko na siłę.
Po wykładzie praktycznie zaraz była kolacja - w moim przypadku dwa soki owocowe. Bardzo dobre, więc powinno mnie to wprowadzić w dobry nastrój, ale jednak jakoś nie wprowadziło.
Przytachałam jeszcze durny komputer do ośrodka, żeby sobie przez wifi, które myślałam, że mam, bo zawsze tak było!!, podłączyć, a tu... kicha! nie mam żadnego "detektora" sieci bezprzewodowej. No i już się tutaj trochę zezłościłam, bo iPlus działa, jakby chciał a nie mógł, przy czym to nie wina iPlusa, tylko po prostu zasięgu. Komórka ma go ledwo co, a co dopiero taki mały modemik... Tak, że jakoś mi to nie w smak wszystko. Zdjęć też Wam pewnie nie wrzucę, bo transfer jest tak makabryczny, że wczoraj te cztery małe fotki wgrywałam... uwaga, uwaga... 30 min!!! (siedząc w piżamie na balkonie, w całkowitych ciemnościach i temperaturze, która wspomaga nabawianie się zapalenia korzonków, bo TYLKO TUTAJ JEST JAKIKOLWIEK ZASIĘG!) - przegięcie.

no, może jedno zdjęcie wrzucę za chwilę...

tak, czy inaczej, niezależnie od nastroju - ściskam Was mocno!

wtorek, 28 lipca 2009

Decyzje. Gołubie dzień 4

Dzień czwarty w Gołubiu przywitał nas znów brakiem słońca – coś ci synoptycy zawiedli prognozując takie piękne słońce przez cały tydzień. Niestety. No trudno. Zebrałyśmy się jakoś i poszłyśmy na poranną rozgrzewkę, która nawet była miła i jak potem stwierdziłyśmy jednogłośnie – bez niej fitness byłby dużo cięższy.

O 9 śniadanie – tu Was chyba nie zaskoczę :)
Menu: Sok z marchwi i zakwas z buraków (wymigałyśmy się z zakwasu, dostając drugi sok) Pomarańcza (1/2)
I więcej nie pamiętam…

Wiecie co, dla wszystkich zainteresowanych – przywiozę przykładowe przepisy albo od jutra Elka będzie notować. Napisałam "Elka będzie notować", bo ja zapisałam się na te płyny i nie będę już jeść surówek przez najbliższy tydzień. Nie wiem, czy dobrze robię, ale jak już powiedziałam A to powiem i B – znacie mnie.
Generalnie jutro na śniadanie dostajemy ¾ litra (!!!) soli glauberskiej z wodą (i miodem i cytryną do smaku, ale nie wiem, czy to w ogóle cokolwiek pomaga) – na przeczyszczenie, co jest koniecznym wstępem do głodówki… Bleee! Ale przeżyję – co tam! Zdecydowałam się, to przeżyję. Potem reżim dnia wygląda tak:
9:00 – śniadanie, czyli herbata ziołowa (mogą być 2 albo 3, jak ktoś chce) z łyżeczką miodu
12:00 – obiad – zakwas z buraków i wywar z warzyw
14:00 – podwieczorek (prawie teatime) – herbata ziołowa
17:30 – kolacja – sok owocowy na zmianę z warzywnym

Ostra jazda bez trzymanki :)

A wracając do dziś – po śniadaniu był fitness – fajne ćwiczenia z piłkami – choć nie takie lekkie. Trochę bolą mnie mięśnie jednak. Cóż, zawsze mówiłam, że do typu sportowca to mi daleko. Potem poszłyśmy kupić sobie jabłka 2, bo jednak trochę jesteśmy głodne, choć teoretycznie nie powinnyśmy! Ale jabłko można zjeść, więc nie przekroczyłyśmy żadnych reguł.
Zjadłszy jedno jabłko, wróciłyśmy do siebie i ja skończyłam książkę (polecam!) i poszłam spać, a Elka obejrzała sobie serial swój.
Potem obiad – znów nie pamiętam co było dokładnie – na pewno jakaś namiastka soku owocowego i wiśnie, a na ciepło faszerowana papryka i kapuśniak (kwas mlekowy doskonale zakwasza!).
Po obiedzie była "fascynująca" prezentacja tarek do warzyw ;) Elka kupiła sobie nożyk, a ja noże – polowałam na nie od zeszłego roku i w końcu mam! No. Nie ma to jak dobre noże ;)
Później na chwilę do pokoju poczytać i pograć w Dominiona - wygrałam, ale to tylko dlatego, że Młoda grała pierwszy raz i nie do końca wiedziała o co chodzi i jakie strategie należy przedsięwziąć.

Następny krok: kolacja (strasznie krótka jest ta przerwa między obiadem a kolacją). Na kolację na pewno był sok pomidorowy, a na ciepło – pieczone jabłko -> chyba najlepsze, co Gołubie wymyśliło!! R e w e l a c j a!

Po kolacji był wykład pana Wojtka (od fitnessu) o tym poście na płynach, bo on to nadzoruje i zapisy na tę formę autodestrukcji :) Skończyło się po 19, więc ok. 19:30 wyruszyłyśmy z Elką na spacer wokół jeziora. Trochę późno, ale dobrze, że poszłyśmy. Poniżej kilka zdjęć. Nogi mnie bolą, ale warto było iść.

Do jutra!


nasze jezioro (powyżej i poniżej :) )



poniedziałek, 27 lipca 2009

No to do dzieła! Gołubie dzień 3

Skończyło się słodkie weekendowe lenistwo!

Dziś o 8 - zbiórka przed recepcją, szybki podział na grupy i wymarsz do lasu na tzw. poranny rozruch :) Rzecz w sumie miła, bo nawet słonko świeciło. Pod tym tajemniczym pojęciem nie kryje się nic innego, jak tylko baaardzo łagodne rozciąganie i ćwiczenia na obudzenia o.... jakby na to nie patrzeć....świcie.

Zaraz potem śniadanie, tylko kurczę, tak średnio pamiętam, co było...
Na pewno sok z marchwi i zakwas i chyba 1/2 grapefruita, poza tym surówka z buraków z chrzanem i jakaś z kapusty, której nie jadłam, bo szczerze nie znoszę kapusty. Na ciepło był znów seler i chyba też go zlekceważyłam.

Po śniadaniu był fitness, na który nauczona doświadczeniem wcześniejszego pobytu, zapisałam nas z Elką już wcześniej na pożądaną godzinę, czyli na pierwsze zajęcia o 10:00. Ćwiczenia trwają zaledwie 45 min (cóż to jest w stosunku do wieczności! ;) ), ale jak na moją kondycję trwały całą wieczność i moje mięśnie miały dość już w trakcie III tomu tego "poszukiwania straconego czasu". Niemniej jednak, przeżyłyśmy i byłyśmy całe dumne, będąc w mniejszości tych, którzy ćwiczą zgodnie z rytmem muzyki :)

Potem poszłyśmy spać (tzn ja poszłam, bo mnie się w Gołubiu uruchamia niekontrolowana funkcja sleeping), co jednak szybko się skończyło, bo moja mądra siostra stwierdziła, że czas posiedzieć trochę nad jeziorem. Na całe szczęście wyszło zza chmur trochę słońca, więc to siedzenie i czytanie okazało się nawet w miarę znośne. Ale ilu ludzi się kąpie przy takiej, bądź co bądź, niskiej temperaturze powietrza i zdecydowanie zmiennym nasłonecznieniu! szok! morrrrsy ;)

Następnie w harmonogramie dnia był obiad i tutaj znów mam problem z przypomnieniem sobie, co za pyszności nam zaserwowano ;) ale spróbuję. A więc (niech żyją literacko wyrafinowane początki zdań!): sok wielowarzywny (niezłe świństwo), jabłko (pycha), potem kalarepa z jabłkiem i ogórki małosolne z cebulą oczywiście, gotowana cukinia (no ja bardzo lubię) i zupa jarzynowa (ha ha, jakby było kiedykolwiek cokolwiek innego).

Po obiedzie poszłyśmy na chwilę do domu poczytać, czy cokolwiek zrobić i o 15.45 był wykład doktor Dąbrowskiej o tej jej diecie. No nieźle nawiedzona jest ta baba! Fajnie opowiada, bo rzeczywiście dar narracyjny ma rozwinięty, ale niektóre poglądy ma tak radykalne i konserwatywne, że myślałam poważnie o opuszczeniu tego wykładowego pomieszczenia. Tak czy inaczej, nie opuściłam go, a przyznaję, że takim gadaniem ma wszelkie szanse przekonania nawet tych, którzy na warzywa patrzą mniej więcej z takim sentymentem, jak mój brat na wczesnobarokową operę :)) z całym szacunkiem ;)

Zaraz po wykładzie była kolacja w składzie: Ela, ja, Asia, Monika... :) a skład mineralno-witaminowy, czyli tzw. menu było następujące: sok grejpfrutowy (ewentualnie grapefruitowy), surówka z marchewki, jakaś jeszcze surówka, ale za czorta nie pamiętam jaka i brukselka - bleee. Marchewkę uwielbiam, więc zjadłam chyba wszystkie resztki z wszystkich stolików :D tak, że objadłam się :)

Po kolacji poszłyśmy jeszcze na spacer wokół jeziora - jakieś 5,5 km. Piękne jest to jezioro!! Na pewno jeszcze pójdę kiedyś i wezmę aparat. Takie spokojnie i ciche... i łabędzie pływają bezszelestnie po nim, jak król i królowa na swoich włościach. Słońce też jest jakieś takie oswojone i złote o tej porze... Jednym słowem - spacer się udał.

Teraz tylko lekturka i spać, bo jutro o 8:00 znów gimnastyka.

Z utęsknieniem czekam na bardziej stałe słońce, żeby móc pójść do mojego kochanego Sikorzyna. Nuty już czekają!

Dobrej nocy!

niedziela, 26 lipca 2009

Ciągle pada. Gołubie dzień 2

Witajcie w deszczowym klimacie! znów.

Na chwilę wyszło słońce, ale zaraz się schowało przestraszone ilością pól i lasów, które trzeba byłoby wysuszyć ;)

Dziś na śniadanie (to dla tych, co chcą pośledzić trochę samą konstrukcję diety) były następujące elementy:
  • zakwas z buraków i sok z marchwi (standardowo - codziennie tak samo)
  • kiwi (1/2)
  • surówka z kapusty, jabłka, rzodkiewki (blee)
  • surówka z rzodkiewki i sałaty (blee)
  • gotowana marchewka i brukselka (bleeeeee)

Czyli generalnie śniadanie nie było genialne...

Po śniadaniu było zebranie organizacyjne - co, gdzie, jak i o której i dlaczego jesteśmy tacy super.

Nic nowego, nic ciekawego.

Potem poszłyśmy z Elką do sklepu - Jezu, jak ciężko oprzeć się pokusie pięknie pachnącego chleba... Ale się oparłyśmy, kupując same niesmaczne i nieromantyczne produkty, pt. skarpetki, mydło i żarówki ;)

Żarówka była podstawowym elementem, bo wczoraj moja zaczęła migać, więc powiedziałam do niej "może byś tak przestała", na co ta - natychmiast zgasła :d nie wiedziałam, że jestem aż tak potężna, he he :)

Po śniadaniu poszłam spać. I spałam do obiadu!

Głowa mnie boli, ale to normalne... Samo przejdzie w końcu. Ostatnio przeszło.

Nadal pada - czasem leje, czasem siąpi tylko, ale generalnie jest zimno okropnie, więc się nawet nie chce chodzić na spacery.

Książkę mam ciekawą - polecam! "Piąta kobieta" H. Mankella. Jakoś przeżyję (chyba, że prześpię).

No a na obiad:

  • sok z młodej pszenicy, jabłka i cytryny (pycha!)
  • sałatka owocowa (ale niech was nie zmyli nazwa - to były moczone suszone owoce: morele, jabłka i śliwki) z dodatkiem goździków - tak czy inaczej - pyszne
  • surówka z miałej rzodkwi i ogórka kiszonego
  • pomidory z cebulą
  • gotowane brokuły i gotowana kapusta kiszona
  • zupa cebulowa (blee)

Teraz jest jakiś wykład o hydrokolonoskopii, ale ja już na nim byłam, więc poczytam sobie w tym czasie. A o 16:00 z hakiem musimy iść do lekarza (żeby nam powiedział, że jesteśmy zdrowe i możemy ćwiczyć sobie na grupie zaawansowanej fitnessowej ;)).

Wybaczcie, że się bardzo nie rozpisuje, ale naprawdę boli mnie głowa i korzystam tutaj z komputera, co też jakoś nie sprzyja wenie...

Ściskam Was, czytelnicy drodzy!

sobota, 25 lipca 2009

Rarytasy. Gołubie dzień 1. Update.

kolacja (naprawdę dobra, jak na Gołubie): sok z buraków i jabłek, surówka z jabłka i cukinii (moja ulubiona), ogórki kiszone z pomidorami, ogórek małosolny i gulasz warzywny, czyli warzywa z wody ;)

i tyle - teraz czytać, grać, słuchać muzyki - cokolwiek, bo kolejne jedzenie o 9:00 jutro.


Zasięgu komórka moja tutaj nie ma (czasem, w wyjątkowych miejscach - jedną kreskę), a neta ledwo, bo ledwo - tyle, żeby napisać trzy słowa - łapię na balkonie. Gorzej jest, jak pada. A pada.


No nic. Tyle na teraz.

Żyć nie umierać. Gołubie dzień 1

…właściwie bardziej nie umierać ;)
Po chyba pięciogodzinnej podróży dotarłyśmy w końcu na to kaszubskie middle of nowhere. Tylko dwa razy pomyliłyśmy drogę (nie licząc ominięcia właściwego zjazdu z autostrady), ale przyjechałyśmy punktualnie (who’s the best?? :) ). Na stacji kupiłyśmy sobie jeszcze ostatnie elementy zewnętrznego świata smaków, czyli PowerRade’a i Magnum Almond i tak wyposażone, mogłyśmy stawić czoło czekającym nas przeciwnościom losu.

Przeciwności nie okazały się takie straszne (no z mojego punktu widzenia w ogóle, ale i Elka stwierdziła, że nawet się najadła – he he, to tak jest na początku – neofici zawsze mają lepiej, bo nie wiedzą, co ich czeka ;) ). No tak – zatem wiecie już, że byłyśmy na obiedzie. Menu obiadowe, póki pamiętam: mandarynka, papryka z cebulą (surowa), kapusta kiszona, gotowany seler z cukinią (pycha!) i zupa pomidorowa. Ja jednak cały czas rozważam przeniesienie się na płyny i w zasadzie jestem bliska podjęcia decyzji na tak, ale to i tak od poniedziałku. Później wyjaśnię z czym w praktyce się to wiąże.

A teraz trochę o samym Gołubiu, lokalizacji naszej i o ludziach, jacy na ten turnus przyjechali.

Mieszkamy 200 m od ośrodka, w bardzo miłym pokoju (bez łazienki co prawda, ale to nie jest przecież tragedia). Mamy świetną sąsiadkę – panią Halinę, która ma lat pewnie z 60 albo coś w okolicach tej ilości wiosen, zim, czy czego tam chcecie, skończyła fortepian na AM w Krakowie i reżyserię teatralną w Moskwie, a jej „masterom” był sam Dowżenko!! Babka jest czadowa, choć już od lat nie gra (8 lat po skończeniu studiów złapała jakieś zapalenie stawów i nie może grać… dlatego została reżyserem – żeby choć w ten, pośredni poniekąd, sposób tworzyć).

Gołubie jest zapłakane strasznie. Po prostu: kropi, pada, leje, pada, potem dla odmiany mży i znów leje! Miejmy nadzieję, że nasi genialni synoptycy nie pomylili się w prognozach i rzeczywiście od poniedziałku będzie letnia temperatura i słońce, bo inaczej ciężki nasz los.
Całą drogę miałyśmy piękne słońce, choć bez upałów, a w miarę zbliżania się do Gołubia, niebo pokrywały coraz gęściej i ciaśniej burzowo-deszczowe, szarobure, ołowiane chmury. I stąd ten wodnisty efekt chmurny.

A ludzie…
Generalnie ludzie są sympatyczni i do rzeczy (oczywiście ciężko w tak krótkim czasie, ograniczonym jeszcze mocno deszczem, ogarnąć wszystkich, więc stosuję uproszczoną znacznie generalizację :)) – po prostu takie first impression.
Poznałyśmy Asię i Monikę, które siedzą z nami przy stoliku. Jest też kilka osób, które znam z poprzedniego wyjazdu.

Ośrodek dorobił się nowego małego kociaka (jak mi się uda, może zrobię mu portret jakiś).

Reżim (tak, to dobre określenie) dnia bez zmian: 9:00 – śniadanie, 13:45 – obiad i o 17.30 – kolacja. Poza tym gimnastyka poranna (8:00 rano w lesie, choć nie wiem, co się dzieje z nią, jak pada), fitness (po śniadaniu), spacery (według uznania), opalanie (oczywiście, jeśli aura pozwoli, również wg uznania), może jakiś masaż, rowerki wodne (tu też uwarunkowanie pogodowo-klimatyczne i uznaniowe ;)).

Tymczasem pozostaje lektura i może jakieś zaklinanie słońca tym razem ;)

Trzymajcie się i jedzcie!


Over.