sobota, 25 lipca 2009

Żyć nie umierać. Gołubie dzień 1

…właściwie bardziej nie umierać ;)
Po chyba pięciogodzinnej podróży dotarłyśmy w końcu na to kaszubskie middle of nowhere. Tylko dwa razy pomyliłyśmy drogę (nie licząc ominięcia właściwego zjazdu z autostrady), ale przyjechałyśmy punktualnie (who’s the best?? :) ). Na stacji kupiłyśmy sobie jeszcze ostatnie elementy zewnętrznego świata smaków, czyli PowerRade’a i Magnum Almond i tak wyposażone, mogłyśmy stawić czoło czekającym nas przeciwnościom losu.

Przeciwności nie okazały się takie straszne (no z mojego punktu widzenia w ogóle, ale i Elka stwierdziła, że nawet się najadła – he he, to tak jest na początku – neofici zawsze mają lepiej, bo nie wiedzą, co ich czeka ;) ). No tak – zatem wiecie już, że byłyśmy na obiedzie. Menu obiadowe, póki pamiętam: mandarynka, papryka z cebulą (surowa), kapusta kiszona, gotowany seler z cukinią (pycha!) i zupa pomidorowa. Ja jednak cały czas rozważam przeniesienie się na płyny i w zasadzie jestem bliska podjęcia decyzji na tak, ale to i tak od poniedziałku. Później wyjaśnię z czym w praktyce się to wiąże.

A teraz trochę o samym Gołubiu, lokalizacji naszej i o ludziach, jacy na ten turnus przyjechali.

Mieszkamy 200 m od ośrodka, w bardzo miłym pokoju (bez łazienki co prawda, ale to nie jest przecież tragedia). Mamy świetną sąsiadkę – panią Halinę, która ma lat pewnie z 60 albo coś w okolicach tej ilości wiosen, zim, czy czego tam chcecie, skończyła fortepian na AM w Krakowie i reżyserię teatralną w Moskwie, a jej „masterom” był sam Dowżenko!! Babka jest czadowa, choć już od lat nie gra (8 lat po skończeniu studiów złapała jakieś zapalenie stawów i nie może grać… dlatego została reżyserem – żeby choć w ten, pośredni poniekąd, sposób tworzyć).

Gołubie jest zapłakane strasznie. Po prostu: kropi, pada, leje, pada, potem dla odmiany mży i znów leje! Miejmy nadzieję, że nasi genialni synoptycy nie pomylili się w prognozach i rzeczywiście od poniedziałku będzie letnia temperatura i słońce, bo inaczej ciężki nasz los.
Całą drogę miałyśmy piękne słońce, choć bez upałów, a w miarę zbliżania się do Gołubia, niebo pokrywały coraz gęściej i ciaśniej burzowo-deszczowe, szarobure, ołowiane chmury. I stąd ten wodnisty efekt chmurny.

A ludzie…
Generalnie ludzie są sympatyczni i do rzeczy (oczywiście ciężko w tak krótkim czasie, ograniczonym jeszcze mocno deszczem, ogarnąć wszystkich, więc stosuję uproszczoną znacznie generalizację :)) – po prostu takie first impression.
Poznałyśmy Asię i Monikę, które siedzą z nami przy stoliku. Jest też kilka osób, które znam z poprzedniego wyjazdu.

Ośrodek dorobił się nowego małego kociaka (jak mi się uda, może zrobię mu portret jakiś).

Reżim (tak, to dobre określenie) dnia bez zmian: 9:00 – śniadanie, 13:45 – obiad i o 17.30 – kolacja. Poza tym gimnastyka poranna (8:00 rano w lesie, choć nie wiem, co się dzieje z nią, jak pada), fitness (po śniadaniu), spacery (według uznania), opalanie (oczywiście, jeśli aura pozwoli, również wg uznania), może jakiś masaż, rowerki wodne (tu też uwarunkowanie pogodowo-klimatyczne i uznaniowe ;)).

Tymczasem pozostaje lektura i może jakieś zaklinanie słońca tym razem ;)

Trzymajcie się i jedzcie!


Over.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz