piątek, 23 lipca 2010

Deszcze niespokojne i szlachecka oaza, czyli Gołubie 2010, dzień 5 i 6

Kochani,

Dziś szybki wpis podsumowujący dwa "upłynięte" dni :)

Po pierwsze - słowo wytłumaczenia: wpisu wczoraj zabrakło, ponieważ w całym ośrodku wysiadł internet. Pewnie ktoś przez przypadek wyłączył jakiś guziczek, ale konsekwencje były opłakane (chyba nawet jedną z nich był fakt, że stwierdziłam minimalne uzależnienie od internetu...- trzeba trochę powalczyć z tym, ale... tylko trochę ;) ). Inną konsekwencją jest też to, że nie do końca pamiętam, co się wczoraj działo... Niestety, dni tutaj mocno się ze sobą zlewają... Nie przepadam za monotonią, lecz staje się ona moim udziałem trochę... Jutro zamierzamy ją przełamać (już dziś nastąpiły nieśmiałe, acz jakże miłe próby), ale o tym później.
Najpierw o wczoraj...

Zatem - plan dnia identyczny, jak zawsze, więc już pisać nie będę.

Z ciekawszych elementów dnia - odbyły się zajęcia relaksacyjno-odprężające, na których... nie byłam, więc ciężko mi o nich pisać. Aga była i, szczerze mówiąc, jak usłyszałam, że po raz kolejny miałabym bawić się we "wszyscy, którzy..." ("brać trenerska" wie, o czym mówię), to się nawet ucieszyłam, że nie byłam. No :)

I jeszcze jeden element, który wydał nam się...hmmm... atrakcyjny w szarzyźnie i powtarzalności dnia codziennego tutaj, to nowy wykład (ani rok temu, ani wcześniej go nie było) pt " Odżywianie komórkowe i medycyna bioinformatyczna" (dr Galiny Markiewicz). Poszłyśmy pełne nadziei na nowe informacje. Jakież było nasze, bądź co bądź, rozczarowanie, kiedy okazało się, że... to kolejna reklama cud-specyfików ziołowych firmy takiej i takiej... Kurczę, wiecie, to trochę nie fair. Oczywiście, tutaj w Gołubiu zdarza się, że przyjeżdżają różni ludzie robić prezentacje - a to pościeli z merynosa (czy jak go tam), a to garnków (z serii "samo się robi, a ty w tym czasie możesz malować paznokcie"), tarek (notabene, naprawdę fajnych), serwetek kaszubskich w zawrotnych cenach, czy ratujących życie miodów i innych efektów pszczelej działalności. Ok, no są. I będą. Ale zawsze, powtarzam: ZAWSZE !!, jest wyraźna informacja o propogandowo-handlowym charakterze danego spotkania. A tutaj - nęcący, naukowy temat wykładu, wykładowca "zagramaniczny" (a co!) i takie chamstwo! No naprawdę - tak się nie robi. No!

A w ogóle było mega gorąco i super! Nawet się trochę opaliłam :)
Lubię, jak w wakacje jest słonecznie i ciepło :) Po prostu - od tego są wakacje :)

Ale jednak... upał dał się we znaki w mieście, do którego przed obiadem wybrałyśmy się z Anitą na zakupy. Pojechałyśmy do Kościerzyny (gps nie chciał się włączyć do ostatniej chwili... chyba nie lubi upałów...). Znalazłyśmy Kościerską Galerię Handlową, ale zanim ją znalazłyśmy, musiałyśmy się chwilę przespacerować. Rety, w mieście jest makabrycznie gorąco.... Zresztą, co ja Wam będę mówić! Jednak, jak się wyjeżdża znad jeziora, gdzie jest bryza od wody i w ogóle przewiew, świeże powietrze i naprawdę nie czuje się temperatury, różnicę przy wjeździe do miasta czuć niemal tak namacalnie, jak przy zmianie z klimatu umiarkowanego na pustynny suchy. Kościerzyna to jest piekło przy temp. powietrza w cieniu -  31 stopni. Wierzcie mi.
No nic, pojechałyśmy jednak. Jak wysiadłyśmy zażartowałam (choć nie wiem, czy ten żart nie był przypadkiem podświadomie sterowaną werbalizacją głębokiej potrzeby ducha i ciała), że zjadłabym loda i gofra. I wyobraźcie sobie, że ten paskudny, przewrotny los w tej samej niemal chwili, postanowił umieścić dokładnie przed moimi oczami okienko, nad którym triumfalnie powiewał diabelski napis "Lody i Gofry"!! aaaaaaaaaaaaaaaaa!!! to była strrrraszna tortura!
Na pocieszenie kupiłyśmy sobie jabłka we wspomnianej galerii :) Nie macie pojęcia, jak takie jabłko może pocieszyć :))

No dobrze, to tyle z czwartku :)

Jeszcze tylko jadłospis:

ŚNIADANIE:
- sok zielony albo z marchwi - nie pamiętam
- zakwas z buraków
- surówka: kapusta pekińska, rzodkiewka, szczypiorek
- surówka: cukinia, jabłko
- gotowana biała rzodkiew -> wyjątkowe świństwo!
- jabłko

OBIAD:
- czereśnie (o tak!)
- surówka: pomidory z cebulą
- surówka: brokuł, ogórek kiszony
- gotowane: brukselka (a kysz!) z kapustą kiszoną
- zupa pomidorowa (cuuudownie pyszna!!!)

KOLACJA:
- sok owocowy
- surówka: kapusta, marchew, cytryna
- surówka: papryka, cebula
- mus owocowy (coś pysznego, choć nieprawdopodobnie słodkiego, z goździkami)
- gotowana kalarepa (no to już koło pyszności nawet nie stało)

.........................................................................................................................................................

No i nastał piątek, czyli jeszcze dziś :)

Przede wszystkim należy nadmienić (he he), że w nocy...padało, co wpłynęło na RADYKALNE obniżenie temperatury, a co za tym idzie - mojego nastroju.
Mam lekką ochotę powybijać połowę ludzkości. Ja po prostu muszę mieć słońce (albo Ukochanego koło siebie - ale tutaj Damiana nie ma, więc powtarzam: MUSZĘ MIEĆ SŁOŃCE!!). A słońca niet. Kompletnie. Zero. Nul. Nada....
Pada/leje/kropi zaledwie... I tak w kółko, z przerwami na niepadanie.
Reżim taki sam. Gimnastyka w lesie w lekko dżdżystym klimacie z obserwującymi nas zza krzaków przemykającymi się harcerzami (niedaleko naszego punktu docelowo-ćwiczeniowego mają swój obóz) - no czyż nie marzycie o takim pięknym początku dnia?? K a ż d e g o dnia? ;)

Potem śniadanie, masaż (coraz mniej mnie boli i łaskocze i jestem bliska stwierdzenia, że może to być przyjemne - choć siniaki mam nadal...), fitness (ze strasznie dziś dla mnie odczuwalnym wyciskiem) i do domu. Internet się naprawił - ufff! Trochę poleżałam, trochę posurfowałam (poserfowałam? posmerfowałam? ;) ), pograłyśmy z Agą w Trivial Persuit - bardzo lubimy tę grę :)

Obiad.

I po obiedzie....S I K O R Z Y N O !!!! W końcu!! Moje najukochańsze na kuli ziemskiej miejsce :)

To jest lekarstwo na całe zło, na zły humor, na tęsknotę, na chętkę gofrowo-lodową... na wszystko :)
Miałyśmy niesamowite szczęście, bo już na schodach przywitał nas Pan Leszek, o którym pisałam już w zeszłym roku - właściciel Dworku i cudotwórca, który wykonał tytaniczną pracę, przywracając temu miejscu nie tylko duszę, ale i serce, elegancję, styl, klasę i przeogromny urok!
Przywitał nas bardzo serdecznie - uwielbiam tego człowieka - o tym też już pisałam kiedyś :) Przywitał mnie, jak córkę - bardzo bardzo miło :) Oczywiście (dla niego to było oczywiste, bo dla mnie już niekoniecznie :)) nie kazał mi płacić za wstęp - zaskoczyło mnie to niesamowicie pozytywnie :) Wiecie, czuję się tam odrobinkę wyjątkowa... Czuję, że to miejsce jest trochę takie "moje" - co ja mówię! trochę! ono jest TOTALNIE moje - taka bratnia dusza wśród miejsc...
Wyładniało jeszcze od zeszłego roku. Ma niezwykły, tajemniczy czar, który sprawia, że deszcz go nie dosięga, smutek nie kupi biletu wstępu, a rozmarzenie siada Ci na ramieniu jak motyl, kiedy tylko przekraczasz próg tego domu... Kocham to miejsce!
Pianino też czekało :) nawet na moje marne granie :)

Spędziłyśmy tam całe popołudnie przy herbacie (białej z figami i zielonej z płatkami róż). Spotkałyśmy jeszcze Jacka (kolegę z poprzedniego roku) z jego znajomym Wojtkiem - bardzo miły zbieg okoliczności :)
I...niestety musiałyśmy wrócić na kolację.

Po kolacji byłam jeszcze u takiej pani irydolog na badaniach, ale to nie jest wielki temat na omawianie go blogowo. W każdym razie - zasadniczo jestem okazem zdrowia :)

I znów napadły mnie kiepski humor (ach, ten brak słońca) i tęsknota... Idę spać...

Jutro jedziemy na wycieczkę do Trójmiasta. Relacja: wieczorem (przypuszczam).

I jeszcze tylko menu:

ŚNIADANIE:
- sok
- zakwas z buraków
- surówka: kalafior, czosnek, ogórek kiszony
- surówka: czerwona kapusta, pomarańcza
- gotowany burak
- 1/2 grejpfruta

OBIAD:
- mandarynka
- surówka: kalarepa, papryka, jabłko
- surówka: ogórek kiszony, cebula
- gotowany kalafior i brokuły
- zupa porowo-cebulowa

KOLACJA:
- sok owocowy
- surówka: pomidor, cebula, sałata
- sałatka owocowa (pycha!)
- leczo (pyszne)
- surowa cukinia

Tyle. Do jutra!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz