wtorek, 27 lipca 2010

Pomieszanie z poplątaniem, czyli ogromniasty update leniwej kuracjuszki - Gołubie 2010, dni: 7,8,9

Kochani!

Wybaczcie lenistwo karygodne moje, ale.. tak się jakoś stało, że naprawdę nie miałam ochoty uzupełniać bloga... Nadal mam średnią, ale zdaje sobie sprawę, że niektórzy to czytają i może nawet z chęcią :)

Zacznę zatem od soboty, czyli dnia 7. (heh, powinna to być niedziela wg różnych prastarych źródeł ;) ).
Nie będę długo opisywać raczej, bo post z 3 dni zamęczyłby Was zupełnie, zatem z skrócie:

W sobotę pojechałyśmy na wycieczkę do Trójmiasta. Zorganizowaną przez Waldtour, jak Pan Bóg przykazał.
Po śniadaniu (gimnastykę w lesie zlekceważyłyśmy bezczelnie), wsiadłyśmy do busa z 8 innymi paniami - musielibyście zobaczyć te indywidua... ech, opis tu na nic ;) - i ruszyliśmy w drogę. Bus był mały, okna się nie otwierały, a pan przewodnik (skądinąd - DOSKONAŁY!) mówił z mikrofonem tak blisko przysuniętym do buzi, że tworzył przester uniemożliwiający zrozumienie tekstu (no, przynajmniej bardzo utrudniający) - to mnie trochę męczyło. W ogóle jestem już zdenerwowana trochę tym Gołubiem - zmęczona, znudzona i chcę do domu - ale to wtręt z ostatniej chwili ;)
No! Nieistotne na ten moment. W każdym razie pojechałyśmy. Najpierw miała być Gdańska Oliwa, potem Sopot, Gdynia (ale tylko z busa - nabrzeże głównie) i Gdańsk właściwy, że się tak wyrażę. W Oliwie to oczywiście kościół i organy sławne - tak, potwierdzam, brzmią fajnie, aniołki ruszają trąbami (wuwuzelami ;)), a wszystkie słoneczka możliwe się kręcą. A! są jeszcze dość upiorne postaci, dzwoniące dzwoneczkami (chciałam dodać filmik, ale chyba prościej będzie, jak Wam pokażę, bo to się ładuje nieskończoność całą...).

Wokół tego kościoła, są prześliczne ogrody, ale zaczęło padać, więc się stamtąd szybko zmyłyśmy.
Jeszcze tylko jedno zdjęcie - nie mogłam się powstrzymać :)

Aga i pływające nutki :)

Jedna z sierot (tzn. nie my oczywiście, tylko któraś przemądrzała stara baba) się oczywiście zgubiła i musieliśmy czekać. Jak ja tego nie lubię! Kurczę - jak się wie, że ma się problem z przestrzenią i zapamiętaniem drogi, to się nie oddala od grupy - nawet dzieci w podstawówce to wiedzą!!

Potem pojechaliśmy do Sopotu, jednak padało już na tyle obficie, że wizyta na molo nie miała najmniejszego sensu... Szkoda... bardzo chciałyśmy zobaczyć morze...

Potem Gdynia - też w deszczu. Ale Dar Pomorza nawet w deszczu jest piękny!

Kolejny punkt programu to już był Gdańsk. To miasto (tzn. starówka) jest po prostu przepiękne!!! Perła naprawdę! Prześlicznie odrestaurowane kamienice, smukłe, strzeliste, gotyckie. Mnóstwo średniowiecznych jeszcze elementów, a wszystko połączone subtelnie murem pruskim i czerwoną cegłą. Naprawdę - uczta dla oka :)

co tu dużo mówić - mur pruski, jak żywy ;)

Piraci w Gdańsku ;)




Autorką wszystkich zdjęć w dzisiejszym poście jest Aga Prażak :)   (ja jestem leń i nie chce mi się robić :))


Przewodnik mówił bardzo ciekawie o wszystkim, ale nie będę przytaczać, bo możecie sobie przeczytać w przewodniku ;)

Zwiedziłyśmy dwa muzea - Dom imć Uphagena (wnętrz mieszczańskich) i Muzeum Bursztynu, w którym była też wystawa o torturach, jakim w średniowieczu poddawano podejrzanych o różne przestępstwa - od oskarżenia o czary przez morderstwo aż do kradzieży kury (przyp. aut. :) ). Czad - te tortury podobały mi się najbardziej :))

Ostatnim punktem wycieczki był Kościół Mariacki. No trzeba przyznać, że robi wrażenie - przede wszystkim wielkością. Jest ogromny!! Wiedzieliście, że to największy murowany kościół na świecie??
No jest w każdym razie :) Jest też zupełnie pusty - białe ściany nadają mu jakąś taką ponadwymiarową potęgę, ale i czynią trochę mało realnym (i może też trochę mało przytulnym, choć ja nie miałam takiego wrażenia). Mieliśmy szczęście usłyszeć też organy mariackie, bo akurat trafiliśmy na ślub. Nawiasem mówiąc - w życiu nie wzięłabym ślubu w takim miejscu - PUBLICZNYM wręcz! ("in non-prostitute sense" cytując pewną amerykańską komedię romantyczną ;)) ).
Mnóstwo jest tam w każdym razie renesansowych perełek - a to ołtarz, a to tryptyk czy rzeźba... ech, super :)

Zanim zdążyliśmy wyjść z kościoła, rozpadało się tak okrutnie, że wyjść się.... nie dało. I bynajmniej nie dlatego, że nie mieliśmy parasoli czy peleryn, ale... wyjście z kościoła przecięła 2. metrowa rzeka!! RZEKA!! Rwąca w dodatku ;)) No, ale jednak musieliśmy przekroczyć ten Rubikon, bo przecież wycieczkowe kości zostały rzucone i trzeba było jakoś wrócić na kolację (cóż za prozaiczna przyczyna walki z żywiołem). Jakoś zatem poprzeskakiwaliśmy (no cóż - poza przewodnikiem byłyśmy jedynymi w miarę skocznymi istotami ;) ).

Na 18 wróciliśmy do ośrodka, dosłownie tonąc w ulewnym deszczu i błocie!

Niemniej jednak, wycieczkę uważamy za udaną :)

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Dzień 8

Dzień ósmy przywitał nas okropnym zimnem, deszczem, bólem gardła (to mnie) i takim sobie humorem z okazji braku słońca. Najgorsze jednak było zimno. Zatem: postanowiłyśmy wybrać się na zakupy odzieżowo-ciepłe. Jak postanowiłyśmy, tak zrobiłyśmy i pierwszym pośniadaniowym celem naszym, stała się Galeria Kościerska, wspomniana już we wcześniejszym poście.

Boże! Spędziłyśmy tam 3 godziny... Masakra jakaś. Ale kupiłyśmy wszystko, co było naprawdę potrzebne - buty, kurtki przeciwdeszczowe, bluzy, spodnie... No bo tak to się właśnie wybrałyśmy na wakacje - jak w tropiki ;) Zapomniałyśmy, że polskie lato, jak kobiety (podobno) - zmiennym jest.

Tak zaopatrzone, wróciłyśmy na obiad, po nim trochę poleniuchowałyśmy, bo w niedzielę nic się tu nie dzieje, a akurat padało i wieczoremm w związku z tym, że się zrobiła naprawdę ładna pogoda, poszłyśmy na spacer dookoła jeziora (choć raz!).
Kilka zdjęć na potwierdzenie ładnej pogody :)






O 20.00 był koncert absolwentów AMuz z Gdańska. Co roku jest. I co roku jest trochę inny skład. Tym razem nie było Joachima - pierwszego skrzypka - szkoda, bo on dobry jest, ale na szczęście byli: klarnecista i akordeonista, no i z nimi skrzypaczka, ale beznadziejna i to jeszcze miała źle nastrojone skrzypce (o milimetr co prawda, ale mi to przeszkadzało...). Grali bardzo dużo tanga i muzyki klezmerskiej, bo to akurat na taki skład. Dobrze, bo tej laski prawie nie było słychać, a chłopcy grali super!

Tak, że w sumie udany wieczór.

Jadłospisy później albo w innym poście (poście, he he ;) ).


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 

Dzień 9

No tak - dzień, jak co dzień poza niedzielą - gimnastyka leśna, śniadanie, fitness wewnątrz (dzięki Bogu ;) ), szaruga-ponuruga, paskuda jedna zaokienna... No i tak do obiadu. A nie! masaż jeszcze przed obiadem - fajnie :) A! czy ja już Wam pisałam, że pan masażysta - Arek Stępień jest też pisarzem i podróżnikiem? Chyba pisałam, ale wspominam o tym, bo chcę zaznaczyć, że nabyłam drogą kupna dwie książki tegoż autora i obie je dziś (tzn. wczoraj, bo dziś dzień 10) - przeczytałam za jednym zamachem! Doskonale się czyta - wszystkim chętnym mogę pożyczyć :) Już jest kolejka :)
Pierwsza, "Mnich", jest w dużej mierze o odkrywaniu siebie, sensu życia, bycia, życzeń... Piękna książka w przepięknej scenerii Himalajów. Oparta na doświadczeniach własnych autora. Rozmawiałam dziś z nim o tym - powiedział, że chciał, żeby ta książka była swoistym podsumowaniem 20 lat jego własnych poszukiwań... Naprawdę jest mądra i dobrze napisana. 
Druga z nich - "Motyle" - to książka o... umieraniu. Piękny obraz śmierci, oswajania się z nią, jako czymś nieuchronnym, koniecznym, ale nie ponurym, czarnym, złym, tylko naturalnym przejściem do innego stanu... do zjednoczenia z kosmosem, z wszechświatem. Podkreślam, że autor jest ateistą i, jak sam powiedział, najtrudniejsze było odsakralizowanie tematu, odłączenie wszelkich wartości i pojęć religijnych (np. Boga, Stwórcy). Książka to koronkowa ilustracja bycia i przemijania dzieci w hospicjum dziecięcym... Bardzo mądra, choć trudna.

Z niecierpliwością czekam na kolejną książkę tego autora.

Ale... wróćmy na ziemię.
Po obiedzie, o 16:05 (bo oczywiście się spóźniła) był wykład dr Dąbrowskiej o tym, co po diecie. W skrócie, bo już o tym pisałam pewnie rok temu i dwa lata temu (tyle że w mailingowej wersji): najlepiej stosować dietę rozdzielną (niegłupie!), jeść 5 razy dziennie owoce i warzywa surowe najlepiej - szczególnie warzywa są cenne, dodawać do wszystkiego olej lniany (to też fajne) i unikać rzeczy nietolerowanych. A! najlepiej też przerzucić się na wegetarianizm ;)) pani doktor jest wege i o mięsie nie wypowiada się ze szczególnym uwielbieniem ;)

No, to tyle, Kochani! Jesteście dzielni, jeśli dobrnęliście do końca :)

Wkrótce dzień 10 :)

Do zo, jak mawia młodzież ! ;))

2 komentarze:

  1. mielonka z mielonką z mielonką z fasolą i z mielonką - to jest dieta (fasolę można sobie darować)

    OdpowiedzUsuń
  2. 'Minął sierpień, minął wrzesień..znów pażdziernik
    i ta jesień..'...a tu cicho...cichuteńko...

    OdpowiedzUsuń